Bajeczka dla dorosłych?
Na początek dwie anegdoty, które robią pewne wrażenie na moich znajomych. Pierwszą zawdzięczam bodaj Chestertonowi, drugą najprawdopodobniej wymyśliłem sam.
Anegdota pierwsza. Człowiek idzie przez las i nagle spostrzega pięknie zastawiony stół. Jest na nim wino, akuratnie przyrumienione, ciepłe jeszcze pieczyste na srebrnych tacach i wędliny na porcelanowych półmiskach. Są także sery, owoce, ciasta. Człowiek może powiedzieć: ktoś to przygotował dla mnie. Ale może tez stwierdzić (i zabrzmi to bardziej naukowo), że w wyniku zbiegu przypadków atomy przez miliony lat stukając o siebie doprowadziły akurat w tym momencie do powstania zadziwiającej konfiguracji stołu, obrusa, naczyń, napitku i jadła.
Anegdota druga. Uczeni znajdują w ziemi ludzkie czaszki o różnej wielkości i wieku. Są czaszki małe — te należą do głupków, są średnie — te do rozgarniętych, duże — do inteligentnych, bardzo duże — do genialnych. I naukowcy wyciągają wniosek: zgromadzone w ziemi szczątki kostne dowodzą, że ludzie genialni pochodzą od idiotów...
Obie anegdoty, jak się Czytelnik zapewne domyślił, parodiują teorię ewolucji. Anegdota pierwsza eksponuje przeciwny ewolucjonizmowi pogląd kreacjonistyczny — życie nie powstało w wyniku przypadku, Bóg stworzył człowieka w świecie, a świat dla człowieka. Anegdota druga pokazuje arbitralność, z jaką ewolucjoniści podchodzą do wykopalisk i skamielin, zakładając związki i budując cykle tam, gdzie mamy być może do czynienia z daną od początku (kreacjonizm się kłania) różnorodnością.
Pojęcie ewolucji weszło jednak mocno w nasze życie, stając się częścią nowożytnej kultury i świadomości potocznej. Ewolucję wykłada się w szkołach, szczeniaki już w podstawówkach uznają, że „pochodzimy od małpów”, zaś prymusi w liceum bez zmrużenia oka wyliczą dowody na istnienie ewolucji. A to niepotrzebne organy szczątkowe (atawistyczne), które dziedziczymy po zwierzęcych przodkach. A to biogenetyczne prawo Haeckla, mówiące o tym, że organizm w rozwoju zarodkowym powtarza wszystkie poprzednie stadia. A to postępującą komplikację narządów wewnętrznych u płazów, gadów czy ssaków. A to znajdowane w różnych punktach Ziemi szczątki neandertalczyków bądź pitekantropusów, tzn. małpoludów, którzy trochę nas przypominają, ale ludźmi jeszcze nie są. A to chemiczną jedność świata organicznego, w tym także z rzuconym weń panem stworzenia... Krótko mówiąc, od ponad stulecia (dzieło Darwina O pochodzeniu gatunków powstało w 1859 roku), przynajmniej w potocznym oglądzie, ewolucja wygląda na dobrze udokumentowaną teorię przyrodoznawczą — bez szczelin, bez żadnych wątpliwości czy sprzeczności. Tak oczywistą jak tabliczka mnożenia.
W istocie jest teorią filozoficzną i przyjętą aktualnie hipotezą. W hipotezie tej zakłada się, że świat mógł powstać w wyniku samoistnego przekształcania się materii, która generowała formy życia coraz bardziej wyrafinowane, przekształcające się i doskonalące drogą przypadkowych zmian (mutacje) dziedziczonych przez potomstwo, walki o byt i doboru naturalnego. Tak się jednak składa, że dziś bardzo wiele argumentów przeciw teorii ewolucji znajdują szanujący się geolodzy i biolodzy, i genetycy molekularni, i paleontolodzy, i socjobiolodzy. Nie mieli takich wątpliwości spadkobiercy Marksa, Engelsa i Lenina (zarówno ci wykładający na uniwersytetach, jak i ci w skórzanych kurtkach z naganami u boku), którzy widzieli w ewolucjonizmie potwierdzenie triumfującego materializmu i dialektycznych konceptów. Miał natomiast skrupuły sam Darwin, snujący w listach do przyjaciół-naukowców zastrzeżenia religijno-metafizycznej natury odnośnie fenomenu życia i mnogości gatunków zasiedlających Ziemię:
Jestem świadom, że sprawa jest beznadziejnie pogmatwana. Nie mogę myśleć, że wszechświat, jakim go widzę, jest wynikiem przypadku. Nie mogę również traktować każdej odrębnej rzeczy jako przejawu celowości (...). Kiedy rozmyślam o tym, czuję się zmuszony poszukiwać jakiejś Pierwszej Przyczyny, obdarzonej rozumnym umysłem, w pewnym stopniu analogicznym do umysłu człowieka. Dlatego też zasługuję na to, by nazywać mnie teistą. [1]
Jakoś nie mogę sobie przypomnieć, by tę wątpliwość Darwina referowano w moich bądź mojego syna licealnych podręcznikach.
Problem wygląda następująco — możemy uznać świat, który nas otacza, za efekt zamiaru i cudu. Na tym gruncie stoją zdecydowanie kreacjoniści, dołączyli do nich częściowo zwolennicy tzw. zasady antropicznej. Ale możemy też przyjąć materialistyczną koncepcję przypadkowego rozwoju, czyli ewolucji materii samej z siebie. Teoria pierwsza znajduje wsparcie na przykład w Biblii i intuicyjnym odczuciu, że jesteśmy fenomenem, a i to, co nas otacza, ma charakter cudownego prezentu. Rzeczywiście, sam odczuwam wielkie trudności, kiedy próbuję sobie perswadować, że smak piwa i wiśni, zapach czosnku i pieczonej kaczki, że fakt, iż posiadam uszy, którymi mogę słuchać Beatlesów, chórów gregoriańskich i Chopina, oraz oczy, którymi oglądam niebo gwiaździste i rysunki Mleczki... że wszystko to jest uprawnionym wynikiem wieloletniego trykania się atomów o atomy. Teoria druga, ewolucyjna, szukała potwierdzenia w paleontologii, w izotopowych datowaniach znalezisk, w fizyce, w nowoczesnych kosmologiach; wspierał ją Duch Czasu rodem jeszcze z oświecenia, które pożądało rozwiązań najprostszych, przejrzystych, stanowczo odrzucających metafizyczne pokusy. Teraz Duch Czasu się zmienia, a to, co było przejrzyste i proste, zaczyna wyglądać na prostactwo.
Ukazała się właśnie na naszym rynku książka J.W.G. Johnsona (tytuł przetłumaczony dosłownie Sypiąca się teoria ewolucji), w której wszystkie przedstawione wcześniej podręcznikowe dowody ulegają bezlitosnemu demontażowi. Zbyt mało mam danych, by autorytatywnie stwierdzić, że Johnson teorię obalił; gołym okiem biologicznego dyletanta widzę po lekturze tej książki, że broniono ewolucji za pomocą dowodów niepewnych bądź naciąganych, dumnemu pochodowi darwinizmu towarzyszyły fałszerstwa (Haeckla, Teilharda de Chardin i innych) oraz swoiste naukowe chciejstwo, połączone z dużą dozą naukowej bigoterii, namaszczonego gadulstwa i ideologicznej tromtadracji. Trzęsie teorią ewolucji kształt Wielkiego Kanionu w Kolorado, nie sprzyja jej też II zasada termodynamiki, natomiast wykopaliska wyglądają na niezłe potwierdzenie faktu biblijnego potopu. W wizerunkach tzw. małpoludów (samo to słowo jest już deklaracją filozoficzną, a nie obiektywnym stwierdzeniem badacza), których kości jakoby znajdowano w Azji, Afryce, Europie, więcej było sterowanej przedustawnymi założeniami inwencji plastyków niż rzetelnej rekonstrukcji. Dowody współistnienia w jednym okresie owych małpoludów i bardzo podobnego do nas człowieka (używającego narzędzi, uprawiającego kulty religijne, tworzącego zalążki przemysłu metalurgicznego) skrzętnie przemilczano. Organy uznawane za szczątkowe, w istocie takimi nie są — bez kości ogonowej na przykład nie moglibyśmy ani porządnie siedzieć, ani się skutecznie (przepraszam za wyrażenie) załatwić. Teilhard de Chardin, jezuita-ewolucjonista skazany przez Stolicę Apostolska na zakaz nauczania (o czym PAX, wydający jego książki, zapomniał czytelników poinformować) jest zamieszany w aferę ze sfałszowaniem szczątków tzw. człowieka (małpoluda) chińskiego, zresztą było podobnych afer znacznie więcej. Ewolucyjna teoria poligeniczna, mówiąca o istnieniu wielu Ew i Adamów, dających początek wielu rasom człowieka, nie wytrzymuje konfrontacji nie tylko z Biblią, w którą nie wszyscy muszą wierzyć, ale także ze współczesną genetyką, która znalazła pierwszy gen naszej jedynej pramatki. Datowania za pomocą izotopu C-14 i innych metod dawały wyniki konfundująco rozbieżne; te niekorzystne dla teorii ewolucji skwapliwie ukrywano. Tak zwane stadia przejściowe między gatunkami: rybo-płazy, gado-ptaki, ptako-ssaki nie istnieją, a w każdym razie nie znaleziono ich szczątków. Skazuje to ewolucjonistów na wymyślanie mało prawdopodobnej teorii obiecującego potworka, w myśl której zmutowana nowa jakość zjawia się od razu w nowej postaci. To znaczy, ni mniej, ni więcej, że na przykład z jaja dinozaura wylęga się kurczak, a z żabiego skrzeku jaszczurka — w tym miejscu łapią się za głowę i genetyk, i logik. I tak dalej, i temu podobnie. Jeździ Johnson po ewolucji w te i wewte, a czego się tknie, okazuje się albo kantem, albo jest rozwinięciem milczącego założenia, które właśnie należało dowieść, albo polega na ignorowaniu oczywistych przesłanek, że gatunki są stałe i zjawiały się w gotowej postaci. Czyli obcując z ewolucjonistami, spotykamy się najczęściej z wymownym krętactwem i stanowczym postanowieniem niedopuszczenia do siebie myśli, że mamy w przyrodzie systematycznie do czynienia z jakimś skokiem, tajemnicą, cudem stworzenia właśnie.
Do pewnego momentu zachowywało to wszystko moc zniewalającą. Byliśmy ślepi, bo chcieliśmy być ślepi, bo nadto zaufaliśmy stronniczym autorytetom, dla których wiara w Biblię (ośmieszaną już przez Woltera) wyglądała na zajęcie kompromitujące dla nowoczesnego człowieka. I tak Piękną Bajkę o Bogu, który stworzył Człowieka, podmieniono na naukową bajeczkę o gazie wodorowym przekształcającym się w człowieka drogą naturalnych procesów. Stanisław Lem na przykład w Summa Technologiae stoi na stanowisku ewolucjonizmu tak twardo, że ewolucję i naturę pisze dużą literą i oczywiście naśmiewa się z kreacjonistów. Jest to nieco tylko zmutowana (nomen omen!) postać metafizyki, z której nasz mistrz SF w swoim mniemaniu zdołał się całkowicie otrząsnąć. W miejscu dobrego, świadomego swych celów Boga wchodzi tu miliony lat działający przypadek (pardon — Przypadek); ten sam przypadek, który jednej z miliona małp stukających przez milion lat w milion maszyn do pisania miał podyktować Hamleta. To może także Solaris i Bajki robotów?... Wszystko to było wynikiem swoistego terroru pewnego języka i metody (paradygmatu); rojeniem postoświeceniowej formacji intelektualnej, która bodaj zmierzcha.
Mimo to trzeba uczciwie przyznać (Johnson o tym już nie wspomina — za bardzo koncentruje się na dawaniu odporu herezji), że teoria ewolucji nie zdobyłaby tak wielu zwolenników i nie odcisnęła tak silnego piętna na nowożytnej umysłowości, gdyby nie zawierała jakiejś prawdy, nie zaspakajała jakichś pragnień, gdyby nie było w niej elementów apelujących do przeczuć i doświadczeń zwykłego człowieka. W istocie żyjemy w świecie, który się zmienia, a zmieniać się zaczął intensywniej właśnie wtedy, kiedy powstała teoria. Ewoluują przedmioty w naszym otoczeniu — sprzęty, narzędzia, architektura, sztuka. Rzeczywiście ewoluują systemy społeczne, prawne, ewoluują języki, modele powieści, kroje sukien, drzewa owocowe i jarzyny. Można szkicować linie rozwojowe maszyn do pisania, komputerów, kształtu samochodu i aeroplanu, wizji robota w filmie SF oraz na przykład technik i przyborów do palenia tytoniu. Ale za tak rozumianą ewolucją (ewolucjami) stoi zawsze wysiłek, poszukiwanie, celowo dokonywane botaniczne krzyżówki, inwencja świadomości, Ludzkiej świadomości. Czyli właśnie — kreacja.
Natomiast w teorii ewolucji (mając w swoim zasięgu setki dowodów na to, że nic nie zmienia się bez przyczyny) człowiek pozbawia Boga autorstwa jego dzieła i odstawia go na bok, twierdząc, że wszystko wykonało się przypadkowo i samo. Ciekawe, że podobny automatyzm i zewnętrzny obiektywizm procesów, mający nas nieuchronnie doprowadzić do zwycięskiego komunizmu, występował w materializmie historycznym. I tak ewolucjonizm, częściowo wbrew woli swojego autora, odbierał Bogu rolę świadomego twórcy. Marksizm zaś także, być może nie do końca po myśli Marksa, w bardzo przewrotny sposób odebrał tę rolę człowiekowi. Nie na darmo chyba podkreślano podobieństwo obu teorii, powstawały zresztą nieomal jednocześnie u schyłku XIX wieku i wpływały na siebie. Niewykluczone więc, że pożegnamy się z nimi w tym samym bądź zbliżonym czasie.
Maciej Parowski
Przypisy
[1] Przyp. redaktora: Niestety, Autor tekstu nie podał, skąd zaczerpnął ten bardzo wątpliwy cytat, a jeśli jest autentyczny, to jaki jest jego kontekst. Badania poglądów Darwina pokazują, że stopniowo pozbywał się wiary w Boga i jeszcze przed opublikowaniem swego głównego dzieła był już stuprocentowym ateistą. White i Gribbin, biografowie Darwina, nie mają w tej sprawie cienia wątpliwości: po śmierci córki, Annie, w 1851 roku „wracając wiejskimi drogami do Kent czuł się zdruzgotany, był pogrążony w najgłębszym w swym życiu, porażającym smutku. Tracąc uroczą córeczkę — którą tak bardzo kochał, bo było to dziecko wręcz idealne, miłe i spokojne, które nigdy świadomie nikomu nie zrobiło przykrości, bystre i inteligentne, wesołe i czułe — stracił też wszelkie resztki wiary. Od tej chwili Darwin stał się absolutnym, nieprzejednanym ateistą, jego jedynym bogiem był racjonalizm, jedynym zbawieniem nauka i logika, i temu poświęcił resztę swojego życia. Istnienie jest jedynie nagromadzeniem wydarzeń biologicznych. Życie jest samolubne i okrutne, bezcelowe i nieczułe. Poza biologią nie ma nic.” (Michael White, John Gribbin, Darwin, Żywot uczonego, Prószyński i S-ka, Warszawa 1998, s. 170). Por. też w tej sprawie Kazimierz Jodkowski, Naturalizm ewolucjonizmu a wiara religijna. Przypadek Darwina, Przegląd Religioznawczy 1999, nr 1 (191). s. 17-34 oraz Kazimierz Jodkowski, Metodologiczne aspekty kontrowersji ewolucjonizm-kreacjonizm, Realizm. Racjonalność. Relatywizm t. 35, Wyd.UMCS, Lublin 1998, s. 321-332.
Źródło: J.W.G. Johnson: Na bezdrożach teorii ewolucji. Tłumaczył J. Kempski. Wstęp M. Giertych. Wydawnictwo „Michalineum”, Warszawa — Struga 1969. Uwaga: książka posiada Imprimatur Kurii Metropolitalnej Warszawskiej, a w jednym z dodatków prezentuje stanowisko Kościoła Katolickiego w sprawie ewolucji. Mimo to doczekała się ataków ze strony filozofów i przyrodoznawców katolickich (Tygodnik Powszechny nr 24 i 32/1990). Fakt, wielu katolickich naukowców częściowo dopuszcza teorię ewolucji; zakładają oni, że Bóg zadał zmianę dziełu stworzenia, nadał jej dynamikę i kierunek. Tu wyeksponowałem pogląd znacznie u nas rzadszy, a więc przeciwny teorii ewolucji z powodów zarówno religijnych, jak i biologicznych.Na Początku... styczeń 2001, nr 1 (138), s. 10-16. (Przedruk: Maciej Parowski, Bajeczka dla dorosłych?, Fantastyka 1990, nr 4, s. 66-67.)