Zmierzch darwinizmu
Oryginał: Najwyższy Czas!, 10 czerwca 2000, nr 24 (525), s. 24-25; przedruk za zgodą Redakcji.
W roku 1953 Stanley L. Miller, 23-letni student University of Chicago, podjął się przeprowadzenia eksperymentu, który miał ostatecznie potwierdzić teorię ewolucji Darwina — dowieść możliwości powstania życia z materii nieożywionej.
Aparatura Millera |
Wypełnił szklaną aparaturę metanem, amoniakiem i wodorem w starannie dobranych proporcjach. Miało to odpowiadać pierwotnej atmosferze. Następnie, utrzymując wewnątrz probówki wysoką temperaturę, bombardował ją prądem elektrycznym, co imitowało wyładowania atmosferyczne. Po kilkudziesięciu godzinach woda zabarwiła się czerwoną mazią. W wyniku analizy laboratoryjnej okazało się, że jest ona bogata w aminokwasy — czyli substancje, które są podstawą organizacji istot żywych. Wyniki eksperymentu opublikowano w prestiżowym czasopismie Science. Darwiniści triumfowali.
Tymczasem 40 lat później S.L. Miller, obecnie profesor chemii na University of California, nie jest tak pewny wyników swoich badań. "Problem powstania życia okazał się znacznie trudniejszy, niż ja oraz większość innych przewidywaliśmy" — wyznał latem 1991 roku. Otóż według najnowszych odkryć kilka miliardów lat temu warunki na Ziemi były znacznie trudniejsze niż w probówce Millera. Młody chemik opierał się na pracach laureata Nagrody Nobla, Harolda C. Ureya. W latach 50-tych Urey wyobrażał sobie, że atmosfera po powstaniu Ziemi była bogata w amoniak i metan, które sprzyjają syntezie związków organicznych. Jednak najnowsze odkrycia zmuszają nas do zweryfikowania tej hipotezy. "Wydaje się, że skład atmosfery w tym okresie mógł nie sprzyjać syntezie związków organicznych w takim stopniu, jak przypuszczano" — stwierdziło kilka lat temu popularne pismo Świat Nauki.
Początkowo Ziemia i prawdopodobnie cały Wszechświat były idealnie sterylne. Nawet miliony lat po powstaniu naszej planety jej temperatura wynosiła wiele tysięcy stopni, a powierzchnia składała się z płynnej magmy. Nad nią istniała cienka atmosfera pełna trujących gazów, niemalże pozbawiona tlenu, a za to prześwietlana przez zabójcze promieniowanie ultrafioletowe. Było ono tak silne, że niektórzy naukowcy wykluczają powstanie życia na powierzchni planety. Sądzą, że w najlepszym wypadku mogło ono powstać kilkaset metrów pod powierzchnią wód Praoceanu albo wiele kilometrów pod powierzchnią lądu. Ale tam było jeszcze bardziej gorąco niż na powierzchni. Dodajmy do tego, że z wielką częstotliwością musiały uderzać w Ziemię "kosmiczne śmieci" — komety i meteoryty. Jedna taka katastrofa wystarczyła do wygubienia setek gatunków dinozaurów. Tymczasem ówczesne kolizje były dużo częstsze i jeszcze gwałtowniejsze. Po każdej z nich przez całą planetę przechodziła fala żaru, która powodowała wejście Praoceanu w stan wrzenia, a następnie jego całkowite i wielokrotne wyparowanie. Woda wraz z pyłem tworzyła wtedy szczelną osłonę, która nie dopuszczała na Ziemię promieni słonecznych, co dla odmiany powodowało gwałtowne obniżenie temperatury na wiele stopni poniżej zera. To tylko niektóre z elementów charakterystyki warunków powstania życia. W tej sytuacji Christopher P. McKay, naukowiec związany z NASA, przyznaje: "wygląda na to, że życie nie powstało w małym, ciepłym bajorku, lecz w szalejącej burzy".
Wśród badaczy powstania życia na Ziemi narasta zniechęcenie. Po dziesiątkach lat badań i ogromnym wysiłku setek uczonych "ten problem pozostaje otwarty — cała nasza wiedza i teoria ewolucji zaczyna się dopiero od potomków pierwszej komórki. Nie jesteśmy w stanie wyjaśnić, jak ona powstała" — jak to donosił Świat Nauki ze stycznia 1998 r. Większość naukowców, opierając się na dogmatach darwinizmu, wciąż usiłuje udowodnić, że życie organiczne narodziło się w wyniku przypadkowych reakcji różnych związków chemicznych. Czy w rzeczywistości było to możliwe? Aby odpowiedzieć na to pytanie trzeba się przyjrzeć wewnętrznej budowie komórki.
"Przypadkowo powstała" prakomórka powinna była posiadać hydrofilową powłokę, lipidy, białka globularne, peryferyjne i integralne, aparat Golgiego, sferosomy, lizosomy, plastydy, mikrobule, mitochondria etc. Pod każdą z tych nazw kryje się bardzo skomplikowany związek chemiczny! Zwykły chloroplast, niezbędny do fotosyntezy, to misterna konstrukcja 55 atomów węgla, 72 atomów wodoru, 5 tlenu, 4 azotu i magnezu. Losowe szanse na powstanie aminokwasu czy chloroplastu są minimalne, na jednoczesne ich wszzystkich — niewyobrażalnie małe. A pomysł przypadkowego stworzenia przez nie (i wiele innych związków) jednej całości, która w dodatku będzie posiadała zdolność do samoreprodukcji, to już czyste szaleństwo. Przez długi czas teoria ewolucji była ucieleśnieniem postępu i walki z dominacją religii nad nauką, czyli świętą krową, której krytykować po prostu nie wypadało. Ale czasy się zmieniają i dziś sam darwinizm stał się oficjalną doktryną, przeciwko której zbuntowali się młodzi naukowcy, bezlitośnie obnażając jej słabości. Znany brytyjski astronom Fred Hoyle porównał prawdopodobieństwo przypadkowego powstania pierwszej komórki "do powstania Boeinga 747 na skutek tornada wirującego na złomowisku". (Dla odmiany Dean Overman pisał o przypadkowym napisaniu sonetu Szekspira przez małpę bawiącą się maszyną do pisania). Hoyle wytyka oczywiste słabości hipotezy Darwina. Choćby: "dlaczego dziś nie obserwujemy powstawania życia z nieożywionej materii?". Przecież warunki są bez porównania korzystniejsze. W obronie przed krytykami, w latach 80-tych darwiniści stworzyli tzw. punktualizm. Teoria ta zakłada, że zmiana jednego gatunku w drugi odbywa się tak szybko, że nie zostawia śladu. Złośliwi nazwali tę hipotezę "kurczak z jaszczurki". W 1985 r. ukazała się w Australii głośna książka Ewolucjonizm. Teoria w kryzysie Michała Dentona, która nie zostawiła na niej suchej nitki.
W takiej sytuacji wielu zwolenników zdobywa teoria panspermii, wysunięta przez Svante Arrheniusa (1859-1927), noblistę za osiągnięcia w elektrochemii, który uważał, że życie przyszło z kosmosu. Do jej zwolenników należą m.in. Francis Crick, kolejny noblista, znany światu jako odkrywca struktury przestrzennej DNA. Ale w istocie panspermia to tylko ucieczka od pytania o pochodzenie życia. Bo i skąd miałoby się ono znaleźć w daleko mniej przyjaznej przestrzeni kosmicznej? Czy mamy podstawy, aby podejrzewać, że gdzieś we Wszechświecie istnieją bardziej korzystne warunki do jego powstania? Zresztą panspermia nie wyjaśnia także wielu innych wątpliwości narastających wokół hipotez Karola Darwina. Należy do nich choćby fenomen dalszego rozwoju form żywych. Tego pędu ku doskonałości nie da się wytłumaczyć chęcią lepszego przystosowania do warunków naturalnych — nie ma stworzenia lepiej przystosowanego do życia na Ziemi niż ameba czy karaluch. Skąd więc wziął się dalszy rozwój? Darwinizm jest nie tylko całkowicie bezradny wobec faktu powstania życia, ale i nie potrafi wyjaśnić, czemu rozwijało się ono w kierunku postępującej organizacji.
Z tym większą uwagą należy przypatrzeć się innej teorii tłumaczącej pojawienie się życia na Ziemi. Jest nią kreacjonizm, czyli hipoteza, że świat i jego życie zostało stworzone przez ingerencję Siły Wyższej. Mimo groźnych pohukiwań pod adresem tej hipotezy, jakie dochodzą ze świata nauki, kreacjonizm ma zaskakująco wielu zwolenników. Szczególnie w USA, gdzie liczba jego sympatyków wzrosła z 42% (!) społeczeństwa w połowie lat 70-tych. Do 52% (!!) w początku 1998 r. Kreacjonizm staje się wręcz modny. Ja osobiście, w miejsce obrony jedynego słusznego stanowiska wolałbym taką swobodę edukacji, aby móc zmienić przymusowe "umałpianie" uczniów Darwinem, w wolny wybór między ewolucjonizmem, panspermią a kreacjonizmem.
Rick Agon
Przypisy
Źródło: Na Początku..., maj-czerwiec 2000, nr 5-6 (129-130), s. 136-139.