Narzędzia osobiste
Jesteś w: Start Groups Strefa dla członków PTKr Filozofia człowieka W języku polskim Ian Tattersall, "I stał się człowiek. Ewolucja i wyjątkowość człowieka" (fragmenty książki) (2001)

Ian Tattersall, "I stał się człowiek. Ewolucja i wyjątkowość człowieka" (fragmenty książki) (2001)

Ian Tattersall, I stał się człowiek. Ewolucja i wyjątkowość człowieka, Wydawnictwo W. A. B., Warszawa, 2001.

W pobliżu ukraińskiej miejscowości Meżiricz odnaleziono szczątki czterech domostw, zbudowanych ze specjalnie dobranych i ułożonych mamucich kości- w sumie wykopano setki kilogramów takiego budulca. Sposób, w jaki każdy z szałasów został zaprojektowany i skonstruowany upoważnia do twierdzenia, że mamy tu do czynienia z najwcześniejszą architekturą.


Rozdział 1. Eksplozja kreatywności

Ludzie, z całą swą wyjątkowością, są rezultatem długiej historii ewolucyjnej - o tych właśnie odległych w czasie procesach będziemy mówić w tej książce. Skoro jednak wspomnieliśmy już o Francji z czasów ostatniej epoki lodowej, zacznijmy naszą opowieść "od końca" - od tych bogatych i zdumiewających śladów, pozostawionych przez mieszkańców naszego kontynentu w schyłkowym okresie plejstocenu. To właśnie świadectwa archeologiczne, dokumentujące ich historię, dostarczają nam najwcześniejszych dowodów narodzin szczególnej ludzkiej cechy, którą pisarz John Pfeiffer nazwał kiedyś "eksplozją kreatywności". Nie, nie był to lokalny, europejski wynalazek: dawniej niż przed czterdziestu tysiącami lat Europa zamieszkana była wyłącznie przez neandertalczyków - odrębną i wymarłą już grupę ludzką, wydzielaną w osobny gatunek Homo neanderthalensis. Neandertalczycy, z którymi spotkamy się jeszcze w rozdziale 5., byli fascynującymi ludźmi, zdolnymi umiejętnie wykorzystywać otoczenie, w którym przyszło im żyć, i z pewnością niesłusznie przylgnęła do nich opinia istot prymitywnych. Ale faktem jest też, że nie zostawili po sobie śladów tej iskry bożej, tej kreatywności, tak charakterystycznej dla umysłowości człowieka współczesnego i zostali szybko wyparci przez pierwszych europejskich Homo sapiens, którzy przybyli na nasz kontynent wyposażeni już we wszystko, co kojarzymy z człowiekiem rozumnym.  

Ci nowi Europejczycy nazywani bywają często kromaniończykami, od stanowiska Cro-Magnon w zachodniej Francji, skąd pochodzą po raz pierwszy opisane ich szczątki kopalne. Skąd dokładnie przybyli ci ludzie jest wciąż kwestią sporną (wrócimy do tego w rozdziale 5. i 6.), ale nie ma najmniejszej wątpliwości, że oni byli już nami. Pod względem anatomicznym nie różnili się niczym od dzisiejszych Homo sapiens, a bogactwo i zróżnicowanie ich materialnej i kulturalnej spuścizny wyraźnie wskazują, że i intelektualnie również nam nie ustępowali.
Wcześni kromaniończycy byli łowcami i zbieraczami - ludźmi żyjącymi z darów natury. Na swe nowe ziemie przybyli w czasie, gdy klimat wyraźnie się ochłodził, a północna czapa lądolodu rozbudowywała się coraz dalej ku południowi. Przed 18 tysiącami lat brzeg lądolodu sięgnął terenów dzisiejszych północnych Niemiec i południowej Anglii; dalej, na południe, rozciągał się bezleśny, tundrowy krajobraz, przemierzany przez ogromne stada wielkich roślinożernych ssaków. Mróz, który towarzyszył pierwszym współczesnym Europejczykom, nie musiał więc dla nich oznaczać szczególnie ciężkich czasów, choć przynajmniej okresowo doświadczali trudów i zagrożeń, o czym mówią ślady pozostałe na ich szkieletach. Dla wytrawnych łowców, wyposażonych we wszystkie intelektualne przymioty współczesnych ludzi, obfita fauna otwartych terenów stepowych stanowiła nieprzebrane bogactwo, z którego można było czerpać do woli, niekiedy nawet bez specjalnego wysiłku. I kromaniońskie stanowiska poświadczają, że ówcześni ludzie potrafili w pełni wykorzystać otwierające się przed nimi możliwości. Zróżnicowanie kości zwierzęcych znajdywanych w miejscach ich dawnych obozowiskach znacznie przekracza wszystko, z czym mieliśmy do czynienia wcześniej; na przykład szczątki ptaków i ryb pojawiają się wówczas praktycznie jednocześnie - i po raz pierwszy.

Nie oznacza to bynajmniej, że neandertalczycy nigdy nie chwytali ryb - w końcu i niedźwiedzie potrafią to robić. Ale jeśli nawet je łowili, to zjadali je od razu i na miejscu, podczas gdy kromaniończycy zanosili je do obozowisk i dzielili się nimi w sposób właściwy dzisiejszym ludziom. Jedno z francuskich stanowisk archeologicznych dostarcza wymownego świadectwa takiego podziału łupów: znaleziono tam szczątki tego samego zwierzęcia w trzech różnych obozowiskach, oddalonych od siebie o dziesiątki metrów i najprawdopodobniej zajętych przez trzy różne rodziny.
Kromaniończycy posiadali również nieznaną wcześniej wiedzę o zachowaniach swych zwierzęcych ofiar. Domyślamy się tego nie tylko na podstawie szerokiego "asortymentu" konsumowanych zwierząt, ale także dzięki analizie rozmieszczenia obozowisk i badaniom nad ich sztuką. Wiele stanowisk znajduje się w pobliżu miejsc, w których można było spodziewać się przemarszu dużych stad zwierząt takich jak renifery (na przykład przy brodach rzek), stanowiących łatwy łup dla wytrawnych łowców. Znaczne nagromadzenia kości, nierzadko ze śladami nadpaleń, znaleziono też (wraz z kamiennymi narzędziami) w ślepych zakątkach wąwozów czy dolin i poniżej klifów i urwisk, a więc w miejscach skąd zagnane zwierzęta nie miały dokąd uciekać. Mamy też pewność, że kromaniończycy bacznie obserwowali zachowania swych ofiar w ciągu całego roku - przedstawienia zwierzęce na ścianach jaskiń ukazują żubry o liniejącym latem futrze, byki podczas jesiennych walk godowych, nosorożce włochate z widocznymi jedynie latem fałdami na skórze, wreszcie łososie o osobliwym kształcie dolnej szczęki, występującym wyłącznie u samców w okresie tarła. Więcej nawet - pewne szczegóły anatomiczne wymarłych już gatunków znamy wyłącznie na podstawie kromaniońskiej sztuki naskalnej. Miękkie części ciała nie zachowują się zwykle w stanie kopalnym, ale w "kopalnych" dziełach sztuki bywają nieraz wyraźnie widoczne. I tak, tylko dzięki kromaniońskim artystom wiemy, że nosorożce włochate lodowcowej Europy zdobiło gęste futro, a wspaniały i obdarzony niezwykłym porożem jeleń olbrzymi (Megaloceros giganteus, czyli "irlandzki łoś"), którego najmłodsze szczątki liczą sobie 10 600 lat, miał wielki, czarno umaszczony garb na grzbiecie. W tych rzadkich przypadkach, gdy nie obowiązuje zasada niezachowywania się części miękkich, na przykład w słynnych znaleziskach mamutów w wiecznej zmarzlinie Syberii, odnajdujemy piękne potwierdzenie bystrego zmysłu obserwacji paleolitycznych artystów. W naturalnych mamucich mumiach widać bowiem te same szczegóły budowy, jak choćby charakterystyczne rozdwojenie końca trąby, które tak pieczołowicie oddali w swych dziełach artyści epoki kamiennej.

Zapis kopalny życia kromaniończyków, z okresu między czterdziestoma a dziesięcioma tysiącami lat temu, jest znacznie bogatszy, niż wszystko, czym dysponujemy dla czasów wcześniejszych. Obozowiska kromaniońskie są o wiele bardziej zróżnicowane i większe, zwykle też zakładane były w miejscach osłoniętych, ale wybranych tak, by zbierać ciepło promieni wschodzącego Słońca. Wznoszono też wówczas rozbudowane szałasy na otwartym terenie, nieraz znacznie bardziej złożone, niż by to wynikało z chwilowej potrzeby. Najwspanialsze przykłady takich budowli pochodzą ze wschodniej Europy sprzed około piętnastu tysięcy lat.

W pobliżu ukraińskiej miejscowości Meżiricz odnaleziono szczątki czterech domostw, zbudowanych ze specjalnie dobranych i ułożonych mamucich kości- w sumie wykopano setki kilogramów takiego budulca. Sposób, w jaki każdy z szałasów został zaprojektowany i skonstruowany upoważnia do twierdzenia, że mamy tu do czynienia z najwcześniejszą architekturą. Jeden z szałasów zadziwia starannym nakładaniem na siebie mamucich żuchw, inny otoczony został palisadą z długich, wkopanych w ziemię, kości. Z tego samego stanowiska, ale także i z innych, pochodzą świadectwa, że mieszkańcy wykopywali w wiecznej zmarzlinie jamy - otrzymując w ten sposób naturalne zamrażarki do przechowywania mięsa. Dzięki temu wynalazkowi mogli prowadzić na pół osiadłe życie, wykorzystując zgromadzone zapasy żywności nawet wówczas, gdy stada migrujących zwierząt oddaliły się z ich okolicy. Rozpowszechniło się też wykorzystanie ognia, ujarzmionego - choć w sposób bardzo jeszcze niedoskonały - już w czasach przedneandertalskich. Poza wypełnionymi tłuszczem lampami, używanymi do oświetlania wnętrz jaskiń, stosowano starannie przygotowane i podtrzymywane ogniska; mamy też podstawy by sądzić, że wykorzystywano rozgrzane kamienie do ogrzewania wody w wyłożonych skórami zagłębieniach. Już dwadzieścia sześć tysięcy lat temu, na obszarach należących dziś do Czech, ludzie wypalali gliniane figurki (później celowo rozbijane) w piecach osiągających temperaturę 170o C. Miało to zapewne związek z obrzędami, o których niestety nic nie wiemy.
Kamienne narzędzia wytwarzano na Ziemi już na dwa i pół miliona lat przed kromaniończykami, ale to dopiero oni przynieśli do Europy nieznane wcześniej udoskonalenia. Zasadnicza technika wytwarzania tych górnopaleolitycznych wyrobów polegała na ociosywaniu dużego walcowatego, najchętniej krzemiennego "rdzenia", z którego uderzeniami specjalnego młotka z drewna, kości lub rogu odłupywano długie i delikatne "wióry". Wióry te, o wydłużonych i ostrych krawędziach tnących, poddawane były dalszej obróbce, i w ten sposób otrzymywano rozmaite i służące różnym celom narzędzia; wiele z nich przytwierdzano do drewnianych lub kościanych trzonków. Zastosowanie tych technik pozwoliło dziesięciokrotnie zwiększyć wydajność produkcji, a także skuteczność narzędzi. Po raz pierwszy zaczęto też wytwarzać "specjalistyczny" sprzęt, ze starannie obrabianej kości i rogu - tak powstawały wyrafinowane kościane ostrza i pięknie modelowane, a nierzadko i dekorowane, miotacze do strzał. Takie wydrążone urządzenia(podobne do dziś używane są przez Eskimosów i australijskich Aborygenów) miały z tyłu specjalny zaczep, w którym osadzana była strzała; część przednią stanowił uchwyt. Dzięki wykorzystaniu efektu dźwigni strzała była wyrzucana z większą precyzją i na większą odległość niż przy zwykłym rzucie z ręki. Około osiemnastu tysięcy lat temu upowszechniła się technika połowu ryb przy użyciu ząbkowanych harpunów, a także prostszych urządzeń, przypominających zwykłe haczyki. Również z tego samego czasu pochodzą odciśnięte w wypalonej glinie ślady plecionek, wykonanych z włókien roślinnych. Delikatne igły i szydła z kości i rogu wyrabiano już przed dwudziestoma sześcioma tysiącami lat, co dowodzi, że na scenę dziejów wkroczyło krawiectwo, jako umiejętność, a pewnie i kunszt.

Listę kromaniońskich innowacji i wynalazków można by ciągnąć jeszcze długo, gdyż kreatywności tych ludzi, świetnie przygotowanych do podboju nowych terenów już w momencie przybycia do Europy, z czasem wcale nie zmalała. Nie ustał proces wzbogacania kultury materialnej i duchowej. Nic podobnego nie przydarzyło się w czasach poprzedzających ich pojawienie się na Ziemi. Zaiste, można by rzec, że oto powstał zupełnie nowy rodzaj stworzenia.
Neandertalczycy sporadycznie grzebali swych zmarłych, ale dopiero wśród kromaniończyków zwyczaj ten rozwinął się i upowszechnił, wzbogacając się zarazem o elementy rytuału, a nawet wiary w życie pozagrobowe. Najbardziej niezwykłego przykładu pochówku kromaniońskiego dostarcza datowane na 28 tysięcy lat stanowisko Sungir w Rosji, gdzie - z nieznanym wcześniej przepychem - pogrzebano dwóch młodzieńców i sześćdziesięcioletniego mężczyznę (żaden ze znanych wcześniejszych ludzi nie dożył tak sędziwego wieku). Ciała pochowano w ubraniach ze skór, ozdobionych ponad trzema tysiącami paciorków z "kości słoniowej" (mamucich ciosów); jak wynika z przeprowadzonych doświadczeń, wykonanie tylko jednej takiej ozdoby zajmowało godzinę. Ciała przyozdobione były także rzeźbionymi wisiorkami, bransoletami i naszyjnikami z muszelek. Chłopcy, pogrzebani z głowami zwróconymi ku sobie, mieli po bokach ciosy mamutów, każdy o długości ponad dwóch metrów. Co więcej, ciosy te były w sztuczny sposób wyprostowane - coś, co zdaniem mego kolegi Randy White'a, można było osiągnąć jedynie poprzez wygotowanie ich we wrzącej wodzie. Ale jak? Moja wyobraźnia wystawiona jest na ciężką próbę, gdyż z pewnością nie wystarczyło tu wrzucanie rozgrzanych kamieni do wykopanej w ziemi i wyłożonej skórami jamy z wodą. W Sungir znaleziono też liczne narzędzia kościane i rzeźbione przedmioty, w tym także formy podobne do koła i małego konia z kości słoniowej, pokrytego regularnym wzorem z małych dziurek. Te starannie wytworzone przedmioty stanowią jedynie szczególnie wymowny przykład spośród wielu podobnych znalezisk; pochówki kromaniońskie mogą nam zaiste sporo powiedzieć o ludziach, którzy tak traktowali swych zmarłych.
Po pierwsze więc, we wszystkich ludzkich społecznościach, które praktykują ceremonialne pochówki zmarłych (a rytuał ten nieodmiennie łączy się z wkładaniem do grobu specjalnie przygotowanych przedmiotów) istnieje też wiara w życie pozagrobowe: pozostawiane rzeczy mają służyć zmarłemu "na tamtym świeci". Dobra umieszczane w grobach nie muszą być koniecznie artykułami codziennego użytku, choć akurat w przypadku Sungir mogło tak być, gdyż ozdabianie ciała wydaje się głęboko zakorzenioną ludzką potrzebą, mającą dla kromaniończyków zupełnie zasadnicze znaczenie. Niezależnie jednak od tego, czy choćby tylko niektóre z przedmiotów znalezionych w Sungir miały specjalne "grobowe" przeznaczenie, wydaje się oczywiste, że przekonanie o nieuchronności śmierci i świadomość duchowej natury człowieka są ściśle powiązane, a pochówki kromaniońskie dają jednoznaczne świadectwo jednego i drugiego. Mamy tu więc do czynienia z najstarszym dowodem ludzkich przeżyć mistycznych.

Po drugie, sama praca poświęcona zaspokojeniu potrzeb estetycznych sugeruje, że w życiu tamtejszej społeczności ozdoby, upiększanie i sztuka odgrywały zupełnie zasadniczą rolę, a nie były jedynie okazjonalną formą aktywności. Sztuką parano się najwyraźniej w pełni świadomie, nie "mimochodem" - była sposobem przeżywania świata i interpretowania go, a także zrozumienia własnego w nim miejsca.
Po trzecie, badane społeczeństwa musiały najwyraźniej dysponować znaczącą nadwyżką wytwarzanych dóbr, skoro mogły sobie pozwolić na grzebanie cennych, a co najmniej pracochłonnych, przedmiotów. Ci ludzie z całą pewnością nie musieli poświęcać całego czasu na zaspakajanie najbardziej podstawowych potrzeb biologicznych; potrafili wykorzystać swe środowisko w sposób wystarczająco wydajny, by znaleźć czas i energię na twórczość artystyczną. Warto jednak w tym miejscu nadmienić, że przejawy sztuki znane są w okresie plejstoceńskim z wielu różnych środowisk - nie tylko tych najbardziej korzystnych z punktu widzenia łowców i zbieraczy. Można zakładać, że kiedy tylko upowszechniła się praktyka wytwarzania symbolicznych artefaktów - będących zresztą jedynie odbiciem szerszego systemu rytualnych zachowań i wierzeń - działalność artystyczna stała się integralnym składnikiem życia codziennego, uważanym przez kromaniończyków za czynnik zasadniczy, spajający wszystkie aspekty ich życia. Kiedy nadchodziły trudne czasy - a to musiało zdarzać się w zmiennym świecie plejstoceńskich fluktuacji klimatycznych - ludzie ci mogli uważać swą sztukę i związane z nią rytuały za coś, co pozwala im zachować dawne osiągnięcia i przetrwać we wrogim otoczeniu.
Po czwarte wreszcie, sam fakt, że pochówki kromaniońskie charakteryzują się tak wielką zmiennością (przepych Sungir musiał być wyjątkiem, a nie regułą) zdaje się przemawiać za istnieniem rozwarstwienia społecznego i podziału ról już w tamtych czasach. Bogactwo noszonych ozdób odzwierciedla często status społeczny jednostki; te same lub podobne ozdoby nierzadko trafiają po śmierci do jej grobu. Niektórzy kromaniończycy zabierali ze sobą do grobu niezwykłe bogactwo najrozmaitszych przedmiotów - innym wystarczały pochówki znacznie skromniejsze. I chociaż niektóre z tych różnic - jeśli uwzględnić niereprezentatywny charakter znanych nam grobów kromaniońskich - mogły być po prostu związane z różną zamożnością samych społeczności, trudno wątpić, że przynajmniej cześć z nich odzwierciedlała pozycję społeczną jednostki. Zarazem te różnice statusu mogły, a może i musiały, być dziedziczone - trudno w każdym razie inaczej wyjaśnić obecność w grobie z Sungir osobników młodocianych, którym własne zasługi nie mogły jeszcze zapewnić wysokiej pozycji. Co więcej, jest wysoce nieprawdopodobne, by dzieci te mogły same wykonać tak bogato zdobione ubiory, które miały na sobie. Znacznie łatwiej wyobrazic sobie, że żyły w społeczeństwie o wyraźnym podziale pracy i ról. Ci, którzy wykonali paciorki z mamucich ciosów i którzy - czort wie za sprawą jakiej magii - potrafili ciosy te wyprostować, sami być może nie mogli liczyć na równie wspaniały pogrzeb.

Porównanie stanowiska Sungir z innymi znanymi pochówkami plejstoceńskimi pozwala zauważyć znaczną lokalną zmienność praktyk pogrzebowych ludzi kromaniońskich. W niektórych miejscach grzebano ciała skurczone, w Sungir pochowano je w pozycji wyprostowanej. Część grobów przykryta była kamiennymi płytami - inne nie. Również charakter i liczba dóbr składanych do grobu różnią się zależnie od miejsca. Tak wielka różnorodność zwyczajów grzebalnych musi zresztą odzwierciedlać znacznie szersze zróżnicowanie kulturowe między ludami. Tak na przykład, w odróżnieniu od typowej dla wcześniejszych okresów względnej jednorodności narzędzi kamiennych, tradycje kromaniońskie podlegały zdecydowanym zmianom w czasie i przestrzeni. Można wręcz czasem odnieść wrażenie, że mieszkańcy każdej doliny rozwijali z zapałem odrębne upodobania i umiejętności wytwórcze; sugerowano nawet, że mogło to znajdować odbicie w dzielących sąsiadów różnicach lingwistycznych.
Ta cecha stałej niepohamowanej kreatywności przywodzi na myśl nas samych, jej ślady prowadzą do wniosku, który można wysnuć z badania pochówków kromaniońskich: choć pewnie nigdy nie dowiemy się jakie rytuały i wierzenia towarzyszyły ceremoniom grzebalnym, to wszystkie one odzwierciedlają nie tylko głęboko ludzkie pragnienie ozdabiania i przystrajania, ale także wielką złożoność i różnorodność tych wczesnoludzkich społeczności, rozsianych po całym świecie.
Tym, co z całej materialnej spuścizny kromaniończyków przemawia do nas- jako istot ludzkich - najsilniej, są jednak bez wątpienia świadectwa ich aktywności artystycznej i symbolicznej. Dobrze znamy niezwykłą i niezrównaną sztukę jaskiniową. Powinniśmy jednak pojmować ich twórczość jeszcze szerzej, gdyż niektóre z pierwszych stanowisk kromaniońskich dostarczyły dowodów, że ludzie ci przejawiali też wrażliwość muzyczną. Najwcześniejsza z kultur kromaniońskich w Europie zwana jest oryniacką. W niektórych z najstarszych stanowisk oryniackich, sprzed sporo ponad trzydziestu tysięcy lat, znaleziono przedmioty będące ewidentnie instrumentami muzycznymi - kościane flety z wieloma otworami, zdolne do wydawania nadzwyczaj bogatej gamy dźwięków. Późniejsze stanowiska dostarczyły również czegoś, co można by nazwać instrumentami perkusyjnymi, a w jednym z miejsc znaleziono też serię ogromnych odłupków krzemiennych, położonych równolegle na ziemi i będących być może pozostałościami swoistego "litifonu", paleolitycznego odpowiednika ksylofonu. Już najwcześniejsi ludzie okresu oryniackiego pozostawili nam także, na licznych kościanych lub kamiennych tabliczkach, świadectwo jeszcze jednej ze swych niezwykłych umiejętności - zapisu. Z francuskiego stanowiska Abri Blanchard pochodzi datowana na 32 tysiące lat plakietka, interpretowana jako rodzaj kalendarza księżycowego, a wiele innych obiektów, z karbowanymi znakami i figurami geometrycznymi, uznano za myśliwskie "notesy" lub nawet coś w rodzaju kroniki wydarzeń. Być może. Nigdy pewnie nie dowiemy się, co dokładnie dany znak lub symbol znaczył dla swych żyjących przed tysiącleciami twórców - nawet jeśli nie mamy wątpliwości, że coś oznaczać musiał.

Ta uwaga odnosi się również do sztuki pozornie jak najbardziej figuratywnej; choć bowiem nie mamy kłopotów z rozpoznaniem zwierząt namalowanych lub wyrytych na ścianach jaskiń czy na kamiennych lub kościanych płytkach, to nie wiemy przecież, czy dla ich twórców nie miały one znaczenia równie symbolicznego, jak znaki i figury "kalendarzowe". Jedyne, co zdaje się pewne, to to, że mamy do czynienia z bardzo złożonymi systemami symbolicznymi.
Jednakże, jak już mówiłem, z całego dziedzictwa kultury materialnej, pozostawionego przez kromaniończyków, najmocniej przemawia do naszej wyobraźni sztuka. Oczywiście, pojęcie sztuki jako takiej jest wytworem cywilizacji zachodniej. Uniwersalna ludzka potrzeba ozdabiania jest czymś innym, a to, co rozumiemy przez "sztukę" w kontekście obcych kultur we współczesnym świecie, ma inne funkcje niż dostarczanie odczuć estetycznych, towarzyszące naszemu własnemu przeżywaniu sztuki. To samo, rzecz jasna, odnosi się do kulturalnej spuścizny ludzi górnego paleolitu. Poszukiwanie prawdziwego znaczenia sztuki paleolitycznej jest, wobec braku żyjących przedstawicieli kultur, które ją tworzyły, przedsięwzięciem dość beznadziejnym. Możemy jednak pokusić się o sporządzenie chronologii tej sztuki i postarać się odnaleźć pewną regularność, która pozwoliłaby zrozumieć jej wewnętrzną strukturę. Znaczenie chronologii jest szczególnie istotne, gdyż z pewnością sztuka paleolityczna nie była dziełem pojedynczej i jednolitej kultury. Przeciwnie - trwała przez dwadzieścia tysięcy lat, podczas których pojawiały się (i odchodziły w niebyt) liczne ludy, o różnych tradycjach i różnym stopniu technologicznego zaawansowania. Jest czymś zastanawiającym, że okres dzielący najstarsze i najmłodsze przejawy paleolitycznej działalności artystycznej jest dwukrotnie dłuższy od tego, który upłynął od końca paleolitu do naszych dni. Tyle tylko, że wypracowanie spójnej chronologii sztuki epoki lodowej okazało się trudniejsze, niż można się było spodziewać.
Tak na przykład, jeszcze niedawno sądzono, że praktyka malowania ścian głębokich jaskiń jest zwyczajem stosunkowo młodym, który rozwinął się stopniowo nie dawniej niż 25 lub 24 tysiące lat temu, czyli dziesięć tysięcy lat później niż datowanie pierwszych przykładów trójwymiarowych rzeźb. Jest zrozumiałe, że malowidła jaskiniowe i naskalne zawsze stwarzały problem chronologiczny, gdyż pozbawione są kontekstu archeologicznego. Natomiast obiekty sztuki "podręcznej" (i "przenośnej"), a więc obrazy wyryte lub wyrzeźbione na drobnych kawałkach kamienia albo kości, zawsze znajdywane są w warstwach obfitujących w inne szczątki pozostawione przez wczesnych ludzi. Tam, gdzie mamy do czynienia ze stanowiskiem czy obozowiskiem ludzkim zamieszkiwanym, przynajmniej sporadycznie, przez dłuższy czas, warstwy późniejsze spoczywają zawsze na starszych, tworząc rodzaj "przekładańca", odzwierciedlającego dokonujące się w czasie zmiany kulturowe. W warstwach pozostałych po kolejno po sobie następujących kulturach, przedmioty sztuki przemieszane są z narzędziami kamiennymi, których obróbka stanowi tradycyjnie podstawę chronologii paleolitu ("starej epoki kamienia").

Warstwy te zawierają niekiedy również artefakty wykonane lub zbudowane z materii organicznej, dającej się bezpośrednio datować metodą węgla 14C (skutecznej przy określaniu chronologii wydarzeń sprzed nie więcej niż 40 tysięcy lat, a więc pasującej znakomicie do czasów kromaniońskich). Łącząc analizę stylistyczną ruchomych przedmiotów artystycznych z badaniem ich kontekstu archeologicznego, badacze sztuki paleolitu zdołali wypracować chronologię stylów ostatniego okresu "starej epoki kamienia" - czasu rozkwitu kultury kromaniońskiej.
Jednakże nawet ta żmudna procedura daje jedynie połowiczne rezultaty, zwłaszcza dlatego, że wiele ze szczególnie cennych i ważnych przedmiotów sztuki ruchomej odkopano we wczesnym okresie rozwoju archeologii, kiedy do kontekstu odkrywanych obiektów przykładano stosunkowo małą wagę. Co więcej, "style" te są nieraz trudne do rozróżnienia i identyfikacji. Niemniej, to właśnie określając sposób, w jaki poszczególne obrazy, wykonane odrębnymi technikami, nakładają się na siebie na ścianach jaskiń, ustalono chronologię stylów, która wywarła ogromny wpływ na nasze postrzeganie ewolucji sztuki naskalnej. Nieoczekiwanie również, w ostatnich latach stało się możliwe bezpośrednie datowanie malowideł i rytów jaskiniowych (dzięki nowym technikom radiowęglowym) - choć jedynie w tych przypadkach, gdy artysta używał do wykonania swych dzieł materii organicznej (np. węgla drzewnego). Nawet jednak taka, ciągle bardzo ograniczona wiedza wystarczyła, by wstrząsnąć samymi podstawami stosowanej chronologii paleolitu.
Okazało się bowiem, że sztuka jaskiniowa paleolitu nie była późnym nabytkiem, ale pojawiła się w historii żyjących wówczas ludów bardzo wcześnie. I tak, datowanie malowideł w niedawno odkrytej jaskini Chauvet w południowo-zachodniej Francji przyniosło prawdziwą niespodziankę, gdyż okazało się, że przynajmniej część z ponad 300 stłoczonych na jej ścianach wizerunków zwierząt pochodzi sprzed ponad 30 tysięcy lat. Zmieniło to zasadniczo nasze zapatrywania na wiek sztuki jaskiniowej; malowidła z Chauvet wkrótce po odkryciu oceniano na jakieś 18 tysięcy lat. Nikt nie spodziewał się, że podobnie wyrafinowana sztuka może być tak stara; ale później odkryto i inne przykłady niezwykle dawnej działalności artystycznej i konieczna była gruntowna rewizja chronologii sztuki epoki lodowej. Nie ma natomiast wątpliwości, że prawdziwie złoty wiek sztuki paleolitu - zarówno tej "przenośnej" jak i naskalnej - przypadł na okres zwany magdaleńskim, który rozpoczął się przed 18 tysiącami lat, czyli - co ciekawe - na czasy maksymalnego ochłodzenia w ostatnim zlodowaceniu.
Jakie światło rzuca to na ludzi, których nazwaliśmy kromaniończykami? Po pierwsze, zmusza nas to do przyjęcia, jakkolwiek dziwne się to może wydawać, że pierwsi ludzie współcześni przybyli do Europy już dysponując wszystkimi zdolnościami, które my posiadamy dzisiaj. Po drugie, podkreśla wrodzoną nam skłonność do innowacji i różnicowania się kultur, tak charakterystyczną dla Homo sapiens - i tak obcą wszystkim wcześniejszym gatunkom ludzkim. Niektórzy badacze sądzili, że - stosując dawną chronologię - są w stanie przedstawić ewolucję stylistyczną sztuki paleolitycznej w postaci linii prostej, wznoszącej się od pierwocin (w dziełach kultury oryniackiej sprzed 34 tysięcy lat) aż po ukoronowanie (w postaci ostatnich dzieł magdaleńskich, które powstawały około 10 tysięcy lat temu).Taka ciągłość przez tak długi czas zawsze wydaje się podejrzana, a dziś już wiemy na pewno, że była złudzeniem. Za to potwierdza się przypuszczenie, że zasadnicze innowacje technologiczne pojawiały się dość nagle i dość przypadkowo: kościane groty, na przykład, pojawiają się przed mniej więcej 34 tysiącami lat, podczas gdy wytwarzane również z kości szydła nie były znane wcześniej niż 26 tysięcy lat temu, a harpuny z haczykami - wcześniej niż 18 tysięcy lat temu.Ten brak ciągłości pozwala zarazem łatwiej zrozumieć fakt (nie mniej przez to zadziwiający) , że to wśród najstarszych znanych nam przejawów działalności artystycznej występują przykłady najsubtelniejszej sztuki wszystkich czasów. Z niemieckiego stanowiska Vogelherd, datowanego na początek okresu oryniackiego na tym terenie (ponad 32 tysięcy lat temu), pochodzi zespół drobnych figurek zwierzęcych, zaświadczających o niezrównanym poziomie ówczesnej rzeźby. Najsławniejsza z tych figurek przedstawia wykonanego z mamuciego ciosu konia, zaledwie pięciocentymetrowej długości. Wygładzona przez długotrwały kontakt z czyjąś skórą ta drobna figurka - noszona prawdopodobnie jako wisiorek - jest jednym z najbardziej eleganckich dzieł sztuki, jakie kiedykolwiek wykonano. Nie przypomina zbytnio ciężkawych, krępych i przysadzistych koni, które przemierzały wtedy europejskie stepy - dominują linie miękkie, faliste, a całość przywodzi na myśl pełną gracji kwintesencję konia jako takiego. Artysta, który wykonał to dzieło, nie ograniczał się do kopiowania rzeczywistości, a swymi zdolnościami i wyobraźnią dorównywał z pewnością późniejszym mistrzom. Nie był to, jak widzieliśmy na przykładzie zapisów na płytkach, jedyny przykład symbolizmu w tych wczesnych czasach rodzącej się sztuki; inna, być może nawet starsza statuetka, pochodzi z pobliskiej jaskini Hohlenstein-Stadel i przedstawia trzydziestocentymetrową postać stojącego człowieka z głową lwa. Nie ma w sobie może tej delikatności, co koń z Vogelherd, ale stanowi za to niezrównany przykład wielkiej wyobraźni twórczej. Z pewnością przedstawia jakąś mityczną postać, ucieleśnienie złożonego kompleksu wierzeń, mitów i obserwacji, poprzez który poznawano i tłumaczono otaczający świat i miejsce człowieka w Kosmosie.
Jak już mówiłem, nie wszystkie innowacje w naszych dziejach pojawiły się równocześnie. Późny paleolit to okres niezwykłej różnorodności kulturowej, tak w czasie, jak i przestrzeni. Po okresie oryniackim nastąpił czas kultury graweckiej, znanej dobrze z wytwarzanych wtedy powszechnie figurek kobiecych, znanych pod mylącym mianem "Wenus". Postaci te przedstawiają zwykle kobiety o schematycznie zarysowanych głowach i rozdętych ciałach, z wielkimi piersiami i pośladkami i skróconymi kończynami. Niektóre z tych rzeźb mają jednak bardziej linearne kształty i skromniejsze proporcje. Figurki te uważane są tradycyjnie za symbole płodności, zważywszy jednak, że płodność rzadko bywa czymś istotnym dla ludów zbieracko-łowieckich, jest to mało przekonująca interpretacja. Nie ulega natomiast wątpliwości, że przedstawienia te musiały być dla ich twórców ucieleśnieniem potężnej i trwałej idei - świadczy o tym fakt, że odnajduje się je na ogromnych obszarach kontynentu europejskiego, a wytwarzane były przez okres rozciągający się na długie tysiąclecia (między 28 a 22 tysiącami lat temu).

Warto podkreślić, że mimo znacznego lokalnego zróżnicowania wszystkie należą do tej samej tradycji. Co może jeszcze bardziej godne uwagi, z czeskiego stanowiska Dolní Véstonice pochodzą zarówno figurki kobiece, jak i zwierzęce. Najwyraźniej były one wspólnie wypalane i, jak można przyjąć, razem rozbijane podczas jakichś odprawianych w domostwach i niezrozumiałych dla nas rytualnych ceremonii. Śladów tego typu praktyk nie odnaleziono nigdzie indziej, a sam zwyczaj wypalania gliny został później zarzucony na 15 tysięcy lat, do czasu, gdy przywrócono go w czasach neolitycznych, tym razem już w ściśle praktycznych celach.
Wspominaliśmy już, że najwspanialsze dokonania artystyczne paleolitu łączone są jednak z kulturą magdaleńską, której początek przypada na około 18 tysięcy lat temu. Artyści magdaleńscy dysponowali nieznanymi przedtem technicznymi możliwościami ekspresji, i to właśnie w ich czasach tworzono najdoskonalsze dzieła sztuki jaskiniowej, których symbolem są Lascaux, Altamira i Niaux; wtedy też powstawały najpiękniejsze przykłady sztuki ruchomej. I w ten sposób powracamy do pytania, które nurtowało nas, gdy opuszczaliśmy Combarelles: po co w ogóle powstała sztuka jaskiniowa?
Zacznijmy od stwierdzenia, że same jaskinie, w których znajdujemy dzieła sztuki są bardzo zróżnicowane - niektóre to niewielkie i ciasne koliby, zdolne pomieścić naraz jedynie kilka osób, inne to przestronne podziemne sale, gdzie wielu widzów równocześnie mogło podziwiać naskalne arcydzieła. Niektóre miejsca są łatwo dostępne, dotarcie do innych wymaga nie lada wysiłków i umiejętności. W jednej z położonych na terenie Francji jaskiń, by dotrzeć do właściwej sali, trzeba najpierw przepłynąć w górę podziemnym strumieniem, następnie przez dwie godziny czołgać się i przeciskać między ścianami, zanim - w odległości półtora kilometra od wejścia - osiągnie się cel. To tutaj, przed 14 tysiącami lat, magdaleńczycy wyrzeźbili z gliny wydobytej z dna jaskini parę wspaniałych żubrów, samca i samicę, z których każde mierzyło ponad pół metra długości.
Nawet dzisiaj, choć mamy do dyspozycji oświetlenie elektryczne, penetracja takich jaskiń jest wielkim przeżyciem, a co dopiero mówić o odwadze i odczuciach magdaleńczyków, którzy przy swych podziemnych wyprawach posługiwali się tylko łojowymi lampkami. W jaskini żubrów, daleko od wejścia, znajduje się mulista półka skalna, na której odnajdujemy ślady stóp pozostawione przez dziecko, najwyżej sześcioletnie, które zaryło się w gliniastym podłożu. Ślady przywołują wyraźnie tę scenę - zanim osunęło się na leżące pół metra niżej dno. W innym miejscu, tysiąc metrów dalej, odnajdujemy odciski dłoni pozostawione na ścianie - tutaj dorosły musiał ująć rękę dziecka i pociągnąć jego palcami po wilgotnej powierzchni. A w jeszcze innym pozostał ślad dziecięcej dłoni, którą ktoś przyłożył do ściany, dmuchając z pewnej odległości mokrym barwnikiem - na ścianie pozostał negatywowy obraz drobnych palców.
Co można powiedzieć na podstawie takich znalezisk? Jeśli dorośli w tamtych odległych czasach zabierali dzieci do tych ciemnych jaskiń, w których czeluściach nawet dzisiejsi badacze łatwo mogą się zgubić, widać nie odczuwali tego niepokoju i grozy, które nam towarzyszą.

Więcej nawet, można odnieść wrażenie, że ludzie górnego paleolitu czuli się w nich całkowicie bezpieczni. Przy tym jednak wydaje się, że miejsca te miały dla kromaniończyków jakieś szczególne znaczenie. Nic na przykład nie wskazuje na to, by ktokolwiek tam mieszkał, lub chociaż bywał, dla zwykłego spędzania czasu. Owszem, ludzie przemieszkiwali nieraz u wejścia do jaskiń, gdzie mogli znaleźć schronienie i światło, ale w ciemne czeluście zapuszczali się tylko przy specjalnych okazjach, które miały związek ze sztuką, jaką pozostawili na ścianach; ich wielokrotne odwiedziny w tych artystycznych sanktuariach poświadczone zostały przez nakładające się na siebie i wielokroć przerabiane obrazy: dzieła sztuki "żyły" tam najwyraźniej własnym życiem.
Nie wynika stąd jednak, by sztuka naskalna powstawała tylko w tych odległych miejscach, mimo że tam właśnie najwięcej jej się przechowało. Jest wielce prawdopodobne, że malowidła i ryty pokrywały też ściany części mieszkalnych, choć - wystawione na działanie wiatru i deszczów - dawno już, poza nielicznymi przypadkami, uległy zniszczeniu. Jeden z tych wyjątków jest prawdziwie niezwykły. W skalnym schronisku (we wnęce pod przewieszoną półką wapienną) Cap Blanc w zachodniej Francji ujrzeć można fantastyczny fryz, gdzie - na długości piętnastu metrów - przewija się czternaście przedstawionych z profilu zwierząt (głównie koni), nierzadko naturalnej wielkości, oddanych w głębokim reliefie, w starannie skomponowanej scenie, z wyraźnymi elementami perspektywy. Ślady barwników wskazują, że malowidła miały pierwotnie odcień czerwono-brunatny, uzyskany dzięki ochrze występującej w najbliższej okolicy; jest więc bardzo prawdopodobne, że w czasach magdaleńskich wapienne zbocza dolin w tych okolicach wprost mieniły się barwami naskalnych malowideł. Jest jednak również możliwe, że malowanie jaskiń było dla magdaleńczyków czymś więcej, niż tylko ozdabianiem miejsc, w których żyli. Pewną wskazówką, iż tak było w istocie - niezależnie od tego, że sztukę jaskiniową, inaczej niż dzieła przenośne, oglądano rzadko i nie była ona częścią codziennego życia ludzi Cro-Magnon - może być specyficzny dobór wizerunków przedstawianych zwierząt, nie odzwierciedlający ich rzeczywistego rozpowszechnienia w środowisku. Konie, tury, mamuty i żubry spotyka się w malarstwie jaskiniowym na każdym kroku, gdy na przykład renifery (główny obiekt polowań) występują rzadko, a sarny, łasice czy żółwie są niemal zupełnie nieobecne. Co więcej, udział poszczególnych zwierząt w sztuce jaskiniowej nie odpowiada w żadnej mierze reprezentacji gatunków przedstawianych w dziełach przenośnych, wśród których renifery są bardzo liczne, mamuty bardzo rzadkie, a rozpiętość gatunków dużo większa niż w jaskiniach. Tak więc, w drobnych ruchomych rzeźbach znajdujemy znacznie lepsze odwzorowanie ekologii lokalnego środowiska (zarówno gdy chodzi o ogólny zestaw gatunkowy, jak i udział zwierząt łownych) niż w przedstawieniach jaskiniowych. Trzeba jednak zachować ostrożność sądów, gdyż w tych częściach Europy, gdzie praktykowano oba rodzaje sztuki, rzadko spotyka się stanowiska, w których znaleźć można przejawy jednej i drugiej. Warto też zauważyć, że chociaż przedstawienia ludzi są w sztuce paleolitycznej częstsze niż się zwykle uważa, są też niemal zawsze znacznie bardziej schematyczne - zwłaszcza na ścianach jaskiń.

W większości jaskiń dekoracje są nieliczne i ograniczone w najlepszym razie do pojedynczych wizerunków. W niektórych przypadkach jednakże przepych i bogactwo przedstawień jest czymś trudnym do wyobrażenia - jak w stosunkowo niewielkiej jaskini Lascaux, w zachodniej Francji, pokrytej malowidłami w jednakowym w przybliżeniu wieku 17 tysięcy lat. Nic nigdy nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, jak pierwsza wizyta w tej niezwykłej jaskini, gdzie już pierwsza sala (a są i inne, nie mniej wspaniałe) mieści całą menażerię barwnych zwierząt - zdominowaną przez konie i wielkie tury - i w której spotkać można przynajmniej jedno stworzenie mityczne. Dramatyzm tej podziemnej galerii i talent nieznanych artystów, którzy potrafili przedstawiać zwierzęta w różnych pozach i z uwzględnieniem perspektywy, czynią z Lascaux miejsce, które do dziś nie ma sobie równych.
Zwierzętom z Lascaux towarzyszą zazwyczaj liczne znaki geometryczne, i chociaż nigdy nie dowiemy się, co oznaczały one dla twórców, z pewnością jest w nich zawarte jakieś przesłanie. Jednym z aspektów malowideł z Lascaux, rzadkim wśród sztuki paleolitycznej, jest coś, co od razu rzuca się w oczy: pewien rodzaj scenograficznego uporządkowania obrazów. W najniższej części jaskini napotykamy złożoną scenę, ze schematycznym ityfallicznym wizerunkiem ptasiogłowego człowieka, padającego na ziemię przed wielkim żubrem, broczącym krwią z rany zadanej wciąż tkwiącą w jego boku włócznią. Z tyłu, za człowiekiem, czai się nosorożec włochaty, a pod nim widać słup z siedzącym na szczycie ptakiem. Jeśli cokolwiek w sztuce paleolitu zasługuje na nazwę sceny mitycznej, tu właśnie mamy z czymś takim do czynienia. Co ciekawe, w oddalonej o pięćdziesiąt kilometrów jaskini Villars, spotykamy znów podobne, choć znacznie bardziej schematyczne przedstawienie. Czy, widząc podobne sceny, można powstrzymać się od spekulacji? Wielki francuski archeolog François Bordes, tak pisał na ten temat: "Pewnego razu łowca, należący do klanu ptaka, padł ofiarą szarżującego żubra. Jeden z jego towarzyszy, członek klanu nosorożca, poszedł do jaskini i wymalował na ścianie scenę śmierci przyjaciela - i swojej zemsty. Żubr został przeszyty włócznią, a głęboką ranę zadał być może nosorożec." I chociaż, co Bordes musiał bez wątpienia wiedzieć, jego opowieść niemal na pewno mija się z prawdą, scena ta - cokolwiek naprawdę oznacza - rzeczywiście silnie oddziałuje na naszą wyobraźnię. Gdy opuszczamy Lascaux, jesteśmy pod głębokim wrażeniem wszystkich tych wspaniałości, które nasi odlegli przodkowie stworzyli przed tysiącami lat; i - choć z pewnością nie łączy nas z nimi ani język, ani wierzenia czy sposób życia - odczuwamy z nimi jakąś nadzwyczaj silną więź.
Wybitnie społeczny charakter sztuki z Lascaux podkreśla to, że bez wątpienia wszystkie te dzieła tworzono zespołowo. W jaskini pozostały oczywiste ślady rusztowań, które pozwalały artyście (lub artystom) dosięgnąć wyższych części ścian; pozostały też zachowane w ile odciski lin, którymi łączono elementy rusztowań. Kości reniferów, znajdywane w namuliskach, mogą być pozostałością posiłków spożywanych przez grupę ludzi, a dziesiątki kamiennych lampek rozrzuconych na dnie jaskini (co najmniej jedna z nich sama w sobie jest dziełem sztuki) świadczą o szczególnym wysiłku wkładanym w oświetlenie ciemnego wnętrza.

Takie szczegóły wykazują, że dzieła z Lascaux tworzyli specjaliści, ale rozstrzygającym dowodem jest ich jakość. Lascaux była w istocie swoistym "sanktuarium", czymś naprawdę znaczącym dla społeczności, która ją wytworzyła - choć nigdy się pewnie nie dowiemy jakiego rodzaju była to świątynia i jakie wierzenia doprowadziły do jej powstania.
Wcześni badacze sztuki paleolitycznej skłonni byli sądzić, że działalność artystyczna ludzi ostatniej epoki lodowej służyła czemuś w rodzaju "magii łowieckiej"; w podobnym duchu utrzymane są też znacznie późniejsze rozważania Bordesa nad znaczeniem sceny mitycznej z Lascaux. Sztuka, wedle tych poglądów, odzwierciedla rolę, jaką w życiu jej twórców odgrywały poszczególne zwierzęta. Poprzez "magię sympatyczną" wizerunki zwierząt miały wzmóc ich płodność, i w ten sposób zwiększyć szanse przeżycia i pomyślność. Co więcej, na wielu wyobrażeniach zwierząt widać zarysy prostych linii, które można interpretować jako strzały; niekiedy również ludzkie postacie są "przeszyte" w podobny sposób. Tego rodzaju symboliczne zranienia mogły służyć zwiększaniu szansy udanych łowów lub zwycięstwa w wojnie klanów. Poza tym, zważywszy niedostępność tych sanktuariów, ukrytych w głębokich partiach jaskiń, naskalne ryty i malowidła mogły być uważane za swego rodzaju własność elitarnego grona "kapłanów" lub czarowników, którzy dzierżyli klucze do ekonomicznej pomyślności grupy i stanowili odrębną kastę, utrzymywaną przez pozostałych członków społeczności. Wszystko to razem sugeruje istnienie pewnego rytuału, a nawet czegoś zbliżonego do religii, mającej zapewnić ekonomiczne bezpieczeństwo grupy. Sukcesy w polowaniach, zależne bez wątpienia od umiejętności i wytrwałości łowców, mogły w opinii tych ludzi umacniać przekonanie o skuteczności rytuału.
Tego typu interpretacje nie są już dziś popularne. Wykazano bowiem na przykład, że zwierzęta przedstawiane na ścianach jaskiń niekoniecznie należały do gatunków, na które najchętniej polowano. Mamuty, niedźwiedzie, czy nosorożce włochate nie znajdowały się na liście najważniejszych celów łowieckich, podczas gdy renifery - podstawa diety późnego paleolitu - rzadko trafiały na ściany jaskiń. Co więcej, najbardziej znane przedstawienie renifera w sztuce późnego paleolitu nie zawiera w sobie nic, co moglibyśmy w jakikolwiek sposób łączyć ze sceną myśliwską. We francuskiej jaskini Font de Gaume znajduje się mocno zniszczony, ale głęboko poruszający obraz przedstawiający dwa renifery. Z prawej strony jest samica, z głową pochyloną do ziemi i rozstawionymi przednimi nogami. Przed nią stoi samiec z majestatycznym porożem i delikatnie liże ją po głowie. Scena jest pięknie podpatrzona i pełna czułości - z trudem doprawdy przychodzi mi umieścić ją w kontekście jakichkolwiek gwałtownych zachowań. Z pewnością to nie łowy musiały inspirować twórcę tego arcydzieła.
Nie porzucając myśli, że jaskinie stanowiły rodzaj zamkniętych sanktuariów, badacze zaczęli zastanawiać się nad ich strukturą przestrzenną.

Zauważyli, że (stosunkowo najczęściej, choć istnieje mnóstwo wyjątków) centralne miejsca w dekoracjach jaskiń zajmują zwykle przedstawienia koni, żubrów i turów, nieco dalej spotkać można wizerunki mamutów, jeleni i kozłów śnieżnych; najodleglejsze zakątki "zaludniają" niedźwiedzie, lwy i nosorożce. Zauważono też, że - przynajmniej w niektórych okolicach - wizerunki zwierząt występują parami: na przykład konie z żubrami (lub blisko z nimi spokrewnionymi turami). Sugerowano, że pary takie stanowią symboliczne przedstawienie dwóch płci, przy czym niezależnie od tego, czy dane zwierzę było samcem czy samicą, w danym kontekście zawsze reprezentowało określoną płeć. Ta dość freudowska interpretacja odwoływała się do złożonej symboliki opartej na pojęciu płci - której pochodzenie i konsekwencje pozostają jednak niejasne. Ostatnie dziesięciolecia przyniosły lawinę nowych odkryć z wielu jaskiń europejskich, i dzisiaj tak jednostronny, seksualny odczyt symboliki wydaje się coraz trudniejszy do utrzymania. Ale nie zmienia to przekonania - wprost przeciwnie - że te malowane jaskinie stanowiły szczególne, świadomie wybrane i pełne symbolicznych struktur przestrzenie, mające głębokie i specyficzne znaczenie dla wszystkich, którzy do nich wchodzili. Gdy opuszczamy dziś te wyjątkowe podziemne galerie, pełni zadumy i zachwytu, możemy tylko zgodzić się z tą opinią. Zważywszy jednak na "prywatny" charakter niektórych z tych jaskiń, a także na fakt, że w wielu przypadkach przyprowadzano do nich bardzo małe dzieci, zachęcając je do naśladowania starszych, nigdy nie zdobędziemy pewności, jakie dokładnie było to znaczenie.
Wiele jaskiń dekorowano przez długi czas, przy czym wydaje się prawdopodobne, że późniejsi artyści z respektem traktowali malowidła wcześniejsze. Na przykład, we francuskiej jaskini La Mouthe, istnienie starszych dzieł sztuki, pokrywających ściany w pobliżu wyjścia, najwyraźniej skłaniało późniejszych artystów do zapuszczania się w coraz głębsze rejony. W ten sposób powstała - w dużej mierze iluzoryczna - gatunkowa "symboliczna struktura" przedstawianych na ścianach zwierząt. Świadczy to również o trwałości tradycji paleolitycznej. Przez dwadzieścia tysięcy lat ludzie epoki lodowej obszaru franko-kantabryjskiego praktykowali, przynajmniej sporadycznie, sztukę - niekiedy naprawdę wielką sztukę - na ścianach swych jaskiń. Trudno uwierzyć, zważywszy choćby na ogromną zmienność kultur późnego paleolitu (i współczesną wiedzę o ludziach), by cała ta sztuka wynikała z jednej nieprzerwanej tradycji; w istocie, mamy wiele przesłanek, by twierdzić, że tak nie było. Co, w takim razie, predestynowało ten, a nie jakikolwiek inny obszar, do tak wielkiej trwałości i ciągłości w czasie? (Sztuka jaskiniowa, daleko bardziej niż sztuka przenośna, była ograniczona w swym geograficznym zasięgu)
Jedną z odpowiedzi na to pytanie jest, że podczas ostatniej epoki lodowej ten właśnie obszar stwarzał - za sprawą swego ekologicznego bogactwa - wyjątkowe warunki do rozwoju, jakich paleolityczni łowcy i zbieracze nigdy i nigdzie indziej poza tym nie doświadczyli. Pod koniec ostatniego zlodowacenia mieszkańcy terenów dzisiejszej południowej Francji i północnej Hiszpanii żyli na obszarze wyjątkowo wprost uprzywilejowanym przez geografię. Ten osłonięty teren wapiennych wzgórz stwarzał ogromną różnorodność środowiskową, od skalistych urwisk, zamieszkanych przez koziorożce, po żyzne doliny i rzeki, obfitujące w sezonowo migrujące łososie.

Być może nigdy przedtem przedstawiciele naszego gatunku nie żyli w tak zróżnicowanym i tak bogatym otoczeniu, i może nigdy też nie mieli tak silnych bodźców, choćby czysto wzrokowych, które skłaniałyby ich do uprawiania sztuki. Sztuka kromaniończyków odzwierciedlać by więc miała bogactwo ich środowiska, a także - bez wątpienia - dawać odpowiedzi na zapewne stawiane przez nich pytania o własne miejsce pośród tego przepychu przyrody. I chociaż trudno przypuścić, by było to wyczerpujące wyjaśnienie powszechności, różnorodności i trwałości tej sztuki, musimy przyjąć, że charakter środowiska odegrał z pewnością dużą rolę.
Obfitość i szczegółowość rozmaitych odniesień do charakteru środowiska naturalnego w sztuce kromaniońskiej stanowi jednoznaczną przesłankę, że ówcześni ludzie uważali się za integralną część otaczającej ich przyrody; czuli, że bez reszty do niej należą. Ciekawą obserwację poczynił ostatnio francuski archeolog Jean Clottes, który zauważył, że z upływem czasu w sztuce górnego paleolitu stale maleje częstość przedstawiania "groźnych" zwierząt na ścianach jaskiń. I tak, jeśli w okresie oryniackim wizerunki zwierząt takich jak lwy, nosorożce, mamuty czy niedźwiedzie stanowią ponad połowę przedstawianych gatunków, to w sztuce magdaleńskiej odsetek ten zmniejszył się już do zaledwie pięciu procent (choć pod tym względem stanowiska różnią się między sobą). Tendencja ta musi bez wątpienia odzwierciedlać zmianę w zapatrywaniach kromaniończyków na otaczającą przyrodę, a pewnie też i zmianę w ich oddziaływaniu na nią. Niewykluczone, że ludzie magdaleńscy potrafili po prostu lepiej radzić sobie z drapieżnikami i mniej się ich obawiali niż odlegli przodkowie i ta zmiana stanu ducha znalazła wyraz na ścianach jaskiń. To pewne - arsenał narzędzi i broni znacznie się rozszerzył. Lecz może zmienił się też sposób, w jaki ci ludzie postrzegali swe związki z otaczającym światem i wyobrażenia, jakimi się posługiwali, aby te więzi wyrazić. Pod koniec tej książki wrócimy jeszcze do poglądów kromaniończyków - i naszych własnych - na miejsce człowieka w świecie istot żywych.
Jakkolwiek było, kromaniończycy zostawili po sobie wymowne świadectwa znaczenia, jakie miały w ich życiu symbole. Szczegółowa analiza abstrakcyjnych znaków na ścianach jaskiń i na kamiennych lub kościanych przedmiotach, a także lepsze zrozumienie pozostawionych przez nich dzieł sztuki, pozwalają dostrzec, że nie mamy do czynienia z jednym systemem wierzeń i symboli. Wydaje się, że istniały raczej dziesiątki takich paleolitycznych systemów i "prądów umysłowych", i to w samym tylko geograficznie bardzo ograniczonym regionie dzisiejszej zachodniej Europy. To tak typowe dla współczesnych ludzi zróżnicowanie kulturowe - i niemniej typowe znaczenie przypisywane symbolice - stanowi jaskrawy kontrast w porównaniu ze względną monotonią, charakteryzującą ewolucję człowieka w ciągu poprzednich pięciu milionów lat. O ile wiemy, innowacje zdarzały się wówczas nadzwyczaj rzadko - a zwykle nie zdarzały się wcale. Dzięki nowym technikom uzyskujemy dowody tempa przemian paleolitycznej sztuki i stosunków społecznych, o jakim nie można nawet śnić we wcześniejszych okresach. Nie umiemy przewidzieć, dokąd zaprowadzi nas ten ferment dokonujący się w archeologii, już dziś jednak staje się oczywiste, że wraz z pojawieniem się na Ziemi nowoczesnego Homo sapiens narodziła się zupełnie nowa jakość - którą badamy i którą sami rozwijamy z każdą chwilą.

Jak już mówiłem, istnieją przesłanki wskazujące, że wczesna sztuka i symbolizm pojawiły się w okresie późnego paleolitu nie tylko w Europie, lecz w całym Starym Świecie . Jednakże, przynajmniej jak dotąd, świadectwa pozostawione przez kromaniończyków nie mają sobie równych. W rozdziałach 5. i 6. przytoczymy jeszcze inne dowody rozwoju i rozprzestrzeniania się tych nowych możliwości człowieka; na razie wolno nam tylko stwierdzić, że ich ocena, jak na razie, musi się opierać na porównaniach z zachowaniami i dokonaniami znanymi nam ze stanowisk europejskich. W dalszej części tej książki zajmiemy się też długą i zawiła historią rodową człowieka; patrząc jednak na przebytą przez nasz gatunek drogę zawsze warto pamiętać o wielkości i wspaniałości dziedzictwa kromaniończyków.

Rozdział 6. Być człowiekiem

Może wydawać się dziwne, że po omówieniu pięciu milionów lat naszej ewolucji, dochodzimy w końcu do wniosku, że wszystko to nie daje nam szerszych podstaw do wnioskowania o pochodzeniu naszej natury i naszej wyjątkowości. A jednak, nie mam wątpliwości, że w takim stwierdzeniu jest wiele racji. Jeśli bowiem w tych rozważaniach udało nam się cokolwiek ustalić, to właśnie tyle, że pojawienie się nowoczesnego pod względem behawioralnym Homo sapiens oznaczało narodziny gatunku zupełnie oryginalnego i niepowtarzalnego. Po raz pierwszy od powstania dwunożnej lokomocji - a może od czasu wyrobu pierwszych narzędzi kamiennych - zjawiła się istota, o której nie da się powiedzieć, że postępuje tak, jak postępowali jej przodkowie, tylko nieco lepiej lub nieco inaczej. Homo sapiens nie jest po prostu udoskonaloną wersją swego poprzednika - jest czymś jakościowo nowym, jest, by tak rzec, hominidem nowej generacji. Nawet, jeśli ten zadufany w sobie gatunek przecenia różnice między sobą a resztą ożywionego świata (włączając w to jego najbliższych biologicznie krewnych), to i tak są to różnice ogromne. I właśnie dlatego zjawisko, któremu na imię człowiek, może być wyjaśnione jedynie w jego własnych kategoriach - o ile w ogóle da się je wyjaśnić.
Aby nie wyglądało, że mówiąc tak, próbuję pozbawić siebie i moich kolegów-paleoantropologów pracy śpieszę dodać, że to, co zostało powiedziane nie oznacza w najmniejszym stopniu, iż badanie naszej linii rodowej nie wnosi nic nowego do poznania jedynego żyjącego jej przedstawiciela. W końcu nie jest pewnie bez znaczenia, że wizerunki wymarłych hominidów na okładce Time'a czy Newsweeka niemal automatycznie gwarantują rekordową sprzedaż numeru. Chęć wyjaśnienia naszego miejsca w świecie i zrozumienia "skąd przychodzimy i dokąd zmierzamy" - czy to jako jednostki, czy narody, czy jako gatunek - jest bez wątpienia jednym z najsilniejszych ludzkich pragnień, i tak samo, jak mity o początku, które towarzyszyły nam na długo przed wynalezieniem pisma, tak też wszystko, co dziś nauka mówi o naszym pochodzeniu, pozwala zaspakajać najgłębsze ludzkie tęsknoty i pragnienia

Jest faktem bezspornym, że zdolności współczesnego Homo sapiens - a także talenty nadzwyczajnych "malarzy jaskiniowych" z górnego paleolitu - stanowią olbrzymi krok naprzód w stosunku do uzdolnień wcześniejszych hominidów. Lub, by ująć to inaczej, nasza kultura nie jest prostą ekstrapolacją wcześniejszych tendencji, które zaznaczyły się w ewolucji człowiekowatych, jest raczej - jak mówią filozofowie - jakością emergentną, całkiem nowym i nieoczekiwanym rezultatem splotu wielu różnych przyczyn i okoliczności. Klasycznym przykładem takiej "emergencji" jest woda, której niezwykłe właściwości - skądinąd niezbędne dla życia - nie dają się wyprowadzić z cech jej elementów składowych: tlenu i wodoru. Ale niewykluczone, że najlepszym z możliwych przykładów jest tutaj ludzki mózg. I to właśnie emergentna natura naszego organu kontroli i psychiki sprawia, że aby poznać naturę ludzką, musimy wniknąć w głąb nas samych, dokonać duchowej introspekcji - nas, którzy dzisiaj żyjemy na Ziemi i nas, którzy przez pięć ostatnich tysięcy lat pozostawialiśmy pisany obraz stanu naszego ducha. Ten obraz pokazuje zaś, że nasze zachowania nie zmieniły się przez ten czas ani na jotę.
Istoty ludzkie są tak niezwykłe i tak "bezprecedensowe", we wszystkim, co tak silnie odczuwamy jako odrębność od reszty ożywionego świata, że tylko introspekcja pozwoli nam poznać samych siebie. W tym celu musimy zacząć od świadomości, z której wszystko inne bierze początek.

Pożytki ze świadomości

Ludzie od zawsze dyskutowali nad naturą własnej świadomości, ale wyniki tej dyskusji nie są jednoznaczne. Problem, rzecz jasna, polega na tym, że przedmiot zainteresowania i rozmyślający nad nim podmiot są po części tym samym. Nasza świadomość nie wynika wprost z cech zewnętrznego świata, choć to od niej zależy, jak ten świat jest przez nas postrzegany. Można rzec, że świadomość jest swego rodzaju filtrem, poprzez który oglądamy i interpretujemy zewnętrzną rzeczywistość, ale sama nie jest elementem tej rzeczywistości i nie daje nam tym samym niezależnego punktu odniesienia, do którego wszyscy mogliby się odwoływać. Możemy zgodzić się, że wszyscy mamy świadomość, i że bez niej bylibyśmy zupełnie innymi istotami, ale nie jesteśmy w stanie określić jej najbardziej uniwersalnych cech.
Skąd wzięła się świadomość? Czy nasza duchowa i cielesna istota to jedno, czy też obie mają różne pochodzenie? To pytanie, postawione przez Kartezjusza przed trzystu laty, wciąż znajduje się w centrum ożywionych sporów. Wprowadzenie myślenia ewolucyjnego niewiele zmieniło w tej kwestii. Karol Darwin był co prawda przekonany, że ewolucja mózgu - pod wpływem działania doboru naturalnego - tłumaczy wystarczająco dobrze powstanie ludzkiej świadomości, lecz jednocześnie Alfred Russel Wallace, który potrafił selekcją wyjaśnić pochodzenie niemal wszystkiego, wobec duchowej natury człowieka czuł się bezsilny. Dzisiaj, kiedy współczesne debaty kręcą się wokół zasadniczo tych samych spraw, odnoszę wrażenie, że obaj ci geniusze myśli ewolucyjnej mieli rację. Świadomość jest produktem mózgu, a ten z kolei jest produktem ewolucji.

Ale cechy ludzkiego mózgu są emergentne, są przypadkowym rezultatem splotu wielu wydarzeń ewolucyjnych, który mógł zostać dostrzeżony i wzmocniony przez dobór naturalny dopiero ex post. Mechanizm, który legł u podłoża tej emergencji pozostaje jednym z najważniejszych nierozwiązanych problemów nauki, choć intensywne badania neurobiologów, psychologów, filozofów i przedstawicieli innych dziedzin wciąż przynoszą nowe, cząstkowe odpowiedzi.
Popularne obecnie podejście do problemu świadomości zakłada, że mózg człowieka można traktować jak swego rodzaju maszynę. W pewnym, ograniczonym sensie, podejście takie jest usprawiedliwione, gdyż nie ma żadnego powodu, by widzieć w świadomości coś innego, niż produkt procesów zachodzących w obrębie materialnego narządu, jakim jest mózg. Z pewnością też podobieństwo mózgów wszystkich ludzi, wynikające ze wspólnego dziedzictwa biologicznej historii, pozwala nam traktować świadomość jako zasadniczo jednolity atrybut całego gatunku, a nie tylko osobliwość przeżywającej jednostki. W każdym razie założenie, że każdy normalny człowiek może w pewnej mierze wniknąć w świadomość innych ludzi, dobrze sprawdza się w praktyce codziennego życia.
Jak dotąd wszystko gra; problem w tym tylko, że mimo bezprecedensowych postępów w badaniach nad funkcjonowaniem (i dysfunkcjami) ludzkiego mózgu wciąż nie wiemy, jakie to konkretnie procesy pozwalają nam (w odróżnieniu od innych gatunków) cieszyć się tym, co nazywamy świadomością. Teoretycznie, zbudowanie "maszyny myślącej" powinno pozwolić na modelowanie funkcji naszego mózgu, łącznie z doświadczeniem (samo)świadomości - tyle, że nie mamy wciąż pojęcia, jak taki sztuczny i wystarczająco podobny do naszego mózg zbudować. Próby symulowania ludzkich reakcji przy użyciu komputerów - "sztucznej inteligencji" - były jak dotąd zwykle ograniczone do konstrukcji algorytmów, naśladujących rezultaty "inteligentnych" zachowań w określonych sytuacjach, choć prowadzone w ostatnich czasach doświadczenia nad "uczącymi się sieciami"  poszerzyły zakres tych prób. Niektóre z wyników tych prac zasługują na najwyższą uwagę, ale podstawowe problemy pozostały. Nawet bowiem jeśli nie umiemy już odróżnić reakcji prawdziwie "inteligentnego" komputera od reakcji świadomego człowieka (które mogą być tak różne, jak różni są ludzie) to nie musi to wcale oznaczać, że komputer obdarzony jest podobną do naszej świadomością. I przeciwnie - normalni ludzie zdolni są do złożonych zachowań nawet przy wyłączonej świadomości, na przykład w stanach somnambulicznych. Zdarzało się, że zachowania takie prowadziły nawet do procesów sądowych, ale ani same rozprawy, ani decyzje sędziów nie przyczyniły się zbytnio do określenia, czym jest świadomość: niektórych lunatyków uznawano za niepoczytalnych w momencie popełnienia przestępstwa, inni musieli ponieść odpowiedzialność za swe czyny. Tak samo działo się w sprawach przeciw osobom z uszkodzeniami mózgu.
Traktowanie mózgu jako maszyny (choćby i nienajlepiej zaprojektowanej) z pewnością długo jeszcze będzie tematem rozważań filozofów i neurobiologów; jak dotąd jednak w niczym nie przybliżyło nas to do zrozumienia, w jaki sposób mózg generuje to coś, co nazywamy świadomością. Nie ma wątpliwości, że chociaż w pewnych przypadkach analogia taka może być użyteczna, to jednak mózg nie zachowuje się jak maszyna w zwyczajowym znaczeniu tego słowa. Na razie więc ci, którzy chcą poznać ewolucyjne źródła świadomości, powinni raczej zacząć stawiać inne pytania. Nawet jeśli nie wiemy wciąż czym jest świadomość to możemy przecież zastanawiać się do czego ona służy, a przynajmniej co można dzięki niej osiągnąć. Tytuł tego podrozdziału ("Pożytki ze świadomości") zapożyczyłem od psychologa Nicholasa Humphreya, który postawił to pytanie w szczególnie elegancki sposób. Humphrey jest ścisłym darwinistą, wierzącym, że ludzki mózg "powstał dlatego - i tylko dlatego - że spełnia pewne ważne funkcje biologiczne". I chociaż myślę, że Czytelnik nie powinien już mieć wątpliwości, że mój pogląd na tę sprawę jest inny (nasz mózg jest wcześniejszy niż wiele z jego funkcji), to podejście Humphreya pozwala jasno spojrzeć na problem, który nurtuje badaczy ludzkiej świadomości. Pytanie, które zamierzam tu postawić jest jednak nieco odmienne od Humphreyowskiego: cóż takiego cechowało procesy umysłowe gatunku obdarzonego świadomością, że odniósł tak wielki sukces, wypierając inne, blisko spokrewnione gatunki?
Odpowiedź Humphreya wynika z metafory, którą stosuje w odniesieniu do samej istoty ludzkiej świadomości. Świadomość, jego zdaniem, jest dziełem "wewnętrznego oka" - pewnej wyjątkowej właściwości umysłu (opartej na zupełnie nieznanych podstawach strukturalnych i fizykochemicznych), dzięki której mózg jest w stanie obserwować sam siebie w działaniu. Ta zdolność - która, jak sądzimy, ulega zawieszeniu u somnambulików, i jest nieobecna u osób z pewnymi uszkodzeniami mózgu - pozwala, wedle słów Humphreya, na osiągnięcie stanu "refleksyjnej samoświadomości". Muszę przyznać, że metafora Humphreya silnie do mnie przemawia, nawet jeśli nie obejmuje ona wszystkiego, co potocznie łączymy z pojęciem świadomości. Zgadzam się z nim również, gdy powiada, że "głębia, złożoność i znaczenie biologiczne" relacji międzyosobniczych u ludzi - "wykraczające daleko poza stosunki panujące u jakiegokolwiek innego gatunku" - byłyby niemożliwe bez tej zdolności do refleksyjnej samoświadomości. Owszem, widzieliśmy wcześniej, że już szympansy potrafią stosować złożony blef, sugerujący obecność pewnej zaczątkowej zdolności do odczytywania cudzych intencji, ale i tak Humphrey ma niewątpliwie rację, gdy powiada, że w przypadku człowieka "bez zdolności rozumienia, przewidywania i manipulowania zachowaniem innych osobników własnego gatunku, trudno byłoby przeżyć do następnego dnia". Umiejętność przeniknięcia motywacji innych jest dla człowieka - w stopniu bez precedensu w dziejach życia - zasadniczym elementem zachowań społecznych.
Dla ścisłego darwinisty takie stwierdzenie jest wystarczające. Nasza świadomość została po prostu - i w sposób nieledwie automatyczny - wyselekcjonowana przez dobór naturalny ze względu na korzyści reprodukcyjne, odnoszone przez osobniki obdarzone szczególnie skuteczną samoświadomością. Cóż, widzieliśmy już wcześniej, że procesy ewolucji są w rzeczywistości daleko bardziej złożone, a w przypadku zwierząt tak społecznie zaawansowanych jak naczelne, niełatwo zrozumieć, dlaczego to samo nie miałoby się zdarzyć i w innych liniach, skoro wartość reprodukcyjna takich zachowań miałaby być tak oczywista. Zresztą, jeśli ktoś chciałby wykazać, że zmiany ewolucyjne nie polegają jedynie na stopniowym doskonaleniu cech, trudno o lepszy przykład, niż historia rozwoju mózgu u kręgowców. Ewolucja mózgu nie polegała na prostym powiększaniu rozmiarów i zwielokrotnianiu połączeń neuronów, aż do uzyskania ostatecznego rezultatu w postaci doskonale sprawnej i optymalnie zorganizowanej maszyny do myślenia. Oportunizm ewolucji sprawiał, że istniejące struktury mózgu otrzymywały całkiem nowe funkcje, inne były powiększane, a jeszcze inne powstawały de novo - wszystko w sposób dość chaotyczny i bezplanowy.
Aby spojrzeć na ten problem w sposób bardziej uporządkowany, musimy zdać sobie sprawę, że nasze powstanie było dziełem procesów zachodzących na wielu różnych poziomach. Po pierwsze więc, mózg współczesnego człowieka powstał w obrębie lokalnej populacji wczesnych ludzi w wyniku wciąż do końca niezrozumiałych modyfikacji rozwojowych (ontogenetycznych) formy wyjściowej, która musiała już posiadać wiele koniecznych i różnorodnych egzaptacji. W następnej kolejności populacja poddana została działaniu doboru naturalnego, który ustalił tę nową odmianę jako lokalną normę przystosowawczą. Wydarzenie specjacyjne, czyli powstanie nowego gatunku, przypieczętowało odrębny status tej odmiany. I w końcu ów nowy gatunek wyszedł zwycięsko z rywalizacji ze swymi pobratymcami, co doprowadziło ostatecznie do wyłonienia się jedynego pozostałego przy życiu hominida - Homo sapiens. Taka wyłączność jest ewenementem w całej historii rodowej człowiekowatych. Patrząc z takiej perspektywy, nasza wyjątkowa świadomość wydaje się jedynie jeszcze jedną z całej serii przypadkowych emergencji i utrwalonych innowacji, które zjawiały się w ewolucji wszystkich linii rodowych.
Jakie wnioski możemy wyciągnąć z tych rozważań? Po pierwsze, przyjdzie nam uznać, że kiedy narodził się mózg współczesnego człowieka i towarzysząca mu świadomość, mieliśmy już do dyspozycji pokaźny zbiór potencjalnych mechanizmów poznawczych, które można było w razie potrzeby wykorzystać. Zgadzam się całkowicie z Humphreyem, że zasadniczym elementem naszej świadomości jest obecność "oka wewnętrznego", umożliwiająca rozwój złożonych relacji społecznych między ludźmi. Przyznaję też chętnie, że tego typu relacje nie były jeszcze obecne - przynajmniej w swej w pełni wykształconej formie - u naszych bezpośrednich przodków. Mam natomiast wiele wątpliwości, by to "wewnętrzne oko" (zwłaszcza gdy chodzi o jego związek z relacjami międzyosobniczymi) miało przyczynić się do sukcesu naszego gatunku; zamiast bowiem być przyczyną naszej świadomości, jest ono raczej rezultatem naszej zdolności do tworzenia abstrakcyjnych symboli. Co więcej, o ile obecność czegoś takiego może być przyczyną sukcesów osobników w obrębie gatunku (dając im przewagę w "czytaniu w myślach" współtowarzyszy), to nie jest wcale jasne, w jaki sposób miałaby dawać konkurencyjną przewagę w rywalizacji między gatunkami. Wreszcie, trudno chyba zaprzeczyć, że nasza tak plastyczna i zróżnicowana pod względem możliwości psychika i inteligencja to z pewnością coś więcej niż tylko zdolność do wchodzenia w interakcje z innymi ludźmi - nawet jeśli te interakcje są bardzo złożone i subtelne. Można nawet powiedzieć, że jeśli jakakolwiek pojedyncza cecha wyróżnia nas spośród wszystkich żywych stworzeń, to jest nią nasza zdolność i pasja poznania zewnętrznego świata i to świata jako takiego, a nie tylko własnego środowiska społecznego.

Dorothy Cheney i Robert Seyfarth wykazali w swych bardzo skrupulatnie prowadzonych i elegancko zaprojektowanych badaniach, że i koczkodany mają nadzwyczaj złożoną i pełną subtelnych interakcji strukturę społeczną - za to ich zainteresowanie otoczeniem (choćby najbliższym) jest niewielkie. Nawet obecność drapieżników wywołuje w nich jedynie stereotypowe zachowania, a poszukiwanie pożywienia nie prowadzi do tej pomysłowości i współpracy, którą okazują w swych relacjach społecznych. Szympansy osiągają na tym polu lepsze wyniki, ale i dla nich względy społeczne są nieporównanie ważniejsze niż planowanie, obserwacja i eksploracja najbliższego otoczenia.
W naszym coraz bardziej zurbanizowanym i naszpikowanym zaawansowaną technologią środowisku jesteśmy osaczeni przez bodźce społeczne, a nasze interakcje ze światem zewnętrznym zostały zdominowane przez relacje z wytworami własnej cywilizacji. Piszę teraz tę książkę korzystając z komputerowego edytora tekstu, potem pojadę metrem, a kiedy wreszcie otoczą mnie w domu rodzinnym me własne, codzienne artefakty, będę mógł odprężyć się, słuchając dźwięków muzyki zapisanej na płycie kompaktowej. Nawet i dziś jednak nie jesteśmy tak bardzo (przynajmniej w czasie) oddaleni od naszych biologicznych korzeni - wciąż jeszcze tzw. naturalne środowisko nie jest nam obce. Niedawno jechałem autobusem z pewnym francuskim kierowcą w średnim wieku, który opowiadał mi o swym dzieciństwie spędzonym na wsi w Correze. Jego najlepszymi przyjaciółmi byli starsi wieśniacy - kłusownicy. Ludzie ci potrafili bezbłędnie, nawet w najgęstszych krzakach, rozpoznać miejsce gdzie skrył się przestraszony i zupełnie niewidoczny w gęstwinie zając. Lepszym przykładem dla wielu z nas, wychowanych na kolorowych reportażach National Geographic, będą zapewne australijscy Aborygeni, potrafiący przeżyć przez długi czas na bezkresnej i pozbawionej wody pustyni, na której i ja i Ty, Czytelniku, bylibyśmy zupełnie bez szans; albo Buszmeni San z południowej Afryki, którzy na podstawie złamanej gałązki krzewu, czy odwróconego kamienia, potrafią wskazać, jakie zwierzę w danym miejscu przechodziło, w którym kierunku, jak dawno temu, jak szybko i w jakim było stanie zdrowia. To właśnie te zdolności obserwacji, dedukcji i eksploracji środowiska są naszą wyjątkową cechą i to ona, jak sądzę, dała nam tę przewagę, dzięki której staliśmy się panami wszelkiego stworzenia. Jak tę przewagę wykorzystaliśmy to już inna historia, do której powrócę pod koniec tego rozdziału.

Natura ludzka?

Od zdolności już tylko krok do natury - i przez tysiąclecia filozofowie i teologowie debatowali zażarcie nad tym, czym jest natura człowiecza. Choć zapewne tak być musi, wydaje się paradoksem, że akurat ten gatunek, który sam siebie zadręcza nieustannymi pytaniami o własną naturę jest jej właściwie pozbawiony; a przynajmniej najtrudniej mu ją zdefiniować. Cokolwiek nazwiemy naturą, jasne jest, że znacznie łatwiej ją określić w przypadku ameby, jaszczurki, ryjówki, czy nawet szympansa, niż w odniesieniu do nas samych. Szympansy na przykład są wielce złożonymi istotami - co do tego nie może być wątpliwości; ale przecież zakres ich zachowań nie może się nawet równać z bogactwem behawioru człowieka. Jasne - my również musimy stawiać czoła tym samym wyzwaniom, co szympansy i zastanawiając się nad ludzką naturą musimy brać je pod uwagę. Tyle, że nie ma nic specyficznie ludzkiego w problemach, które dzielimy z szympansami; tym, co nas wyróżnia jest nasza zdolność do świadomego przeżywania rzeczywistości. A choć tak bardzo cenimy sobie naszą racjonalność, to nie ona stanowi o naszej wyjątkowości; w końcu ludzkie dzieje usiane są niezliczonymi pomnikami naszej głupoty i nieobliczalności, i nic nie wskazuje, by miało się to zmienić w przyszłości. Musimy szukać dalej.
Nasze życie to nie tylko zabieganie o sukces ekonomiczny. Powodują nami tysięczne impulsy, targają najdziksze namiętności, a nasze działania są ich wypadkową. Każda wspólnota wypracowała własne sposoby zaspakajania potrzeb społecznych i ekonomicznych, każda inaczej patrzy na problem ludzkiej śmiertelności. Co więcej, choć każda grupa w sobie widzi spełnienie człowieczeństwa i z grozą spogląda na poczynania innych, jasne jest, że nie ma żadnej uniwersalnej miary, pozwalającej uznać moralną wyższość lub niższość jednych ludzi nad drugimi. Z kontemplacji ożywionego świata nie można wysnuć żadnych wniosków dotyczących moralności czy "prawa naturalnego"; przyroda jest po prostu obojętna na nasze jednostkowe cierpienia czy sukcesy, a jeśli nazwiemy tę nieczułość brakiem moralności, popełnimy grzech antropomorfizmu. Dlatego właśnie, choć sam jestem głęboko przekonany, że jakikolwiek system moralny, który nie wychodzi z założenia, że osoba ludzka jest przede wszystkim jednostką cierpiącą, jest głęboko ułomny, muszę też przyznać, że nie potrafiłbym wskazać zewnętrznego (innego niż społeczny) kontekstu uzasadnienia tego stanowiska. Nakazy moralne i normy postępowania są czymś koniecznym dla tak złożonych i kierujących się tak niezrozumiałymi często motywacjami stworzeń jak ludzie - by je zracjonalizować musimy spojrzeć w głąb nas samych. Wyniki takiej introspekcji nie są jednoznaczne; w każdym razie nie możemy opisać standardowego postępowania w jakiejkolwiek społeczności jako sprzecznego z naturą człowieka. Efekt jest taki, że jako gatunek Homo sapiens reprezentuje taką różnorodność zachowań, że wydaje się niemożliwe, by dało je się opisać w kategoriach jakiejś jednej określonej "natury", chyba że włączymy do opisu takie podstawowe pojęcia jak język i myślenie symboliczne (do których za chwilę wrócimy), a które w każdym razie zdają się raczej skutkiem niż przyczyną tej "natury". Każdy z nas jest zarazem odrębną jednostką i istotą społeczną; otóż na poziomie społecznym najważniejszym elementem naszej natury - warunkującym istnienie tego, co nazywamy moralnością - jest uwzględnianie interesów innych jednostek, z których każda jest równie złożona i nieprzewidywalna jak "my".
Wszystko to prowadzi nas wprost do pytania: kim jesteśmy? Homo sapiens jest, jak to wiemy od niepamiętnych czasów, nieprzeniknionym kłębkiem paradoksów i sprzeczności. Pomińmy na chwilę poziom społeczny - każda grupa ludzka i każda kultura dokonała własnej selekcji dostępnych nam wszystkim wartości i zachowań. Co jednak można powiedzieć na temat indywidualnych zachowań poszczególnych ludzi? Cóż - możemy je opisać przy pomocy dowolnej pary sprzecznych desygnatów, które tylko przyjdą nam do głowy: wielkoduszność, egoizm; łatwowierność, przenikliwość; agresja, łagodność; spryt, ociężałość; dobroć, okrucieństwo; nieśmiałość, przebojowość i tak dalej, bez końca. Co jeszcze dziwniejsze, każda taka dychotomia może funkcjonować - więcej, poniekąd zawsze funkcjonuje - w obrębie tej samej osoby ludzkiej. Rozważmy taki opis bohatera zaczerpnięty z okładki jednej z książek biograficznych: "kochający mąż i ojciec i nieposkromiony babiarz; skrupulatny prawnik i zapijaczony pajac; grafoman i autor jednej z najsubtelniejszych opowieści, jaką kiedykolwiek napisano po angielsku; co jeszcze mieściło się w tym człowieku?" A co w ogóle może pomieścić się w każdym z nas? Kłębek sprzeczności - tak, to chyba najlepsze określenie natury ludzkiej. Człowiek, o którym była przed chwilą mowa, to James Boswell, biograf Johnsona - i choć był on zapewne szczególnie dramatycznym przykładem ludzkiej skłonności do niespójności, w istocie to samo można powiedzieć niemal o każdym z nas. Bogobojni księża potępiają głośno z ambony cudzołóstwo i czyny lubieżne, w zaciszu domowym oddając się najskrajniejszym dewiacjom; politycy głoszą czystość intencji i sprawiedliwe rządy, a na co dzień nurzają się w moralnym błocie; nawet Hitler, jak powiadają, kochał dzieci i zwierzęta. Jak często, patrząc na ludzkie zachowania, przychodzą nam na myśl takie określenia jak "nieludzki" czy "bezduszny"?  Ale to, co nazywamy "ludzkim" i to, jak ludzie się zachowują, to dwie zupełnie różne rzeczy, co może potwierdzić każdy, kto oglądał średniowieczne sale tortur, czy śledził współczesne wydarzenia w Rwandzie.
Tak więc poszukiwanie jakichkolwiek uniwersalnych cech "natury ludzkiej" jest zajęciem jałowym - choć może stwierdzenie, że jest ona "paradoksalna", byłoby najbliższe prawdy. Mamy do dyspozycji cały wachlarz możliwości - z których zwykle nie zdajemy sobie zresztą sprawy - i nasze zachowania są zawsze arbitralnym wyborem niektórych spośród nich. Nie zawsze jest to wybór świadomy, choć najczęściej potrafimy dostosować nasze działanie do wymogów zewnętrznej sytuacji: rzadko na przykład okazujemy złość na naszych szefów (cokolwiek sądzimy na ich temat), bo wiemy, że byłoby to niezbyt rozsądne. Nie zawsze jednak jesteśmy równie racjonalni. Dlaczego na przykład tak wielu ludzi chce ingerować w prywatne poglądy i działania innych? Dlaczego tak często angażujemy się w podejrzane afery? Dlaczego mamy skłonność do wypaczania najrozsądniejszych nawet idei? Dlaczego często nie potrafimy wycofać się z sytuacji, kiedy wiemy, że racja nie jest po naszej stronie? Skąd bierze się nasza Schadenfreude (bezinteresowna złośliwa satysfakcja z kłopotów innych), skoro zwykle nie przynosi nam to żadnej korzyści? Każdy potrafi przedstawić na własny użytek jakąś formę racjonalizacji takich zachowań, ale rzadko (jeśli w ogóle), wyjaśnienia te będą sięgać ich prawdziwych źródeł. W takich przypadkach nasze "wewnętrzne oko" nie daje nam obiektywnego oglądu rzeczywistości, opierając się raczej na wrodzonej nam tendencji do ulegania własnym kłamstwom - wymyślanym zwykle post factum, dla uspokojenia sumień. A skoro wierzymy własnym kłamstwom, to trudno się dziwić, że ulegamy też kłamstwom innych, zwłaszcza, jeśli jest nam z tym wygodnie, lub jeśli odwołują się one do przekonań, w które chcemy wierzyć. Takie samo-okłamywanie się składa się na coś w rodzaju społecznego sprzężenia zwrotnego, które jest źródłem obiegowych mitów - a te, z kolei, wzmacniają jeszcze bardziej wynikające z nich zachowania i podtrzymują system wierzeń i zwyczajów (pomyślmy o czarownicach - stale obecnych w naszej kulturze - które nigdy żadnej magii nie uprawiały).
Najważniejszym powodem, dla którego z taką niechęcią przyznajemy się do sprzeczności naszej własnej natury, jest konieczność życia we wspólnocie - a to oznacza, że musimy kierować się (przynajmniej w naszych deklaracjach) powszechnie przyjętym kanonem wartości i norm postępowania (nawet, jeśli prywatnie ich nie wyznajemy). Określenie akceptowalnego przez wszystkich zbioru takich norm okazuje się zresztą ogromnie trudne. W naszej kulturze, podobnie jak w wielu innych, zachowania szczególnie pożądane wynikać mają z kodeksu moralnego, który powstawał zawsze na gruncie religii (choć niełatwo tu jednoznacznie oddzielić przyczyny od skutków). A ponieważ każda ludzka społeczność posiada jakąś formę religii (obejmującej również jakieś mity o początku, tłumaczące związki człowieka ze światem) nie da się jej pominąć w żadnych poważnych dyskusjach na temat zachowań specyficznie ludzkich. Więcej nawet - religia wydaje się jedną z najstarszych skłonności ludzkiego umysłu, którą jesteśmy w stanie odczytać w materiale kopalnym. Nawet bowiem, jeśli nie potrafimy do końca zrozumieć, co oznaczała erupcja artystycznej działalności kromaniończyków (i co znaczyła sztuka dla samych jej twórców), to nie ulega raczej wątpliwości, że odzwierciedlała ona więź człowieka z otaczającym światem i wyrażała też mity, które więzi te tłumaczyły. Wraz z naszym głębokim pragnieniem zaprzeczenia nieodwracalnemu i ostatecznemu charakterowi śmierci, i łącznie z naszą osobliwą niechęcią do pogodzenia się z własnymi ograniczeniami, jedną z głównych funkcji religii jest dziś - i pewnie zawsze było - dostarczanie takich właśnie wyjaśnień. I właśnie dlatego, że sztuka kromaniońska w najbardziej oczywisty sposób wykracza poza zwykłe przedstawienie świata, zawierając w sobie elementy (choć niejasnej dla nas) religijnej symboliki, jesteśmy w stanie tak łatwo znaleźć "wspólny język" z tymi dawno wymarłymi ludźmi.

Jeśli poruszam tu sprawę religii to dlatego, że - paradoksalnie - to właśnie w naszym pojęciu Boga natura ludzka znajduje może najlepsze odzwierciedlenie. Powracam więc tym samym do mych wcześniejszych rozważań. Ludzie, pomimo całej plastyczności swych zdolności umysłowych, nie są w stanie do końca wyobrazić sobie istot, które nie czerpałyby w jakiś sposób ze swych własnych doświadczeń, lub których cechy nie miałyby żadnego związku ze światem, w którym przyszło im żyć. Bóg jest bez wątpienia taką właśnie istotą. W czasach, kiedy powstawały święte księgi wszystkich wielkich religii, świat był czymś bliskim i zrozumiałym, choć czasem wrogim i nieprzewidywalnym; mówiąc "świat" czy "Kosmos" zawsze mieliśmy na myśli nie tylko (i nie tyle) całą Ziemię, co nasze najbliższe otoczenie. Prawda, gwiazdy krążyły po nieboskłonie i wywierały na nas swój mistyczny wpływ - jednak to nie one wyznaczały nasze miejsce w świecie: ono zależało w głównej mierze od naszych bezpośrednich doświadczeń i otaczającej nas przyrody. Teraz, gdy piszę te słowa, sytuacja jest inna - teleskop Hubble'a powiększył nasz świat do granic czterdziestu miliardów galaktyk; dotąd znaliśmy ich dziesięć miliardów. W tych niewyobrażalnie rozległych przestrzeniach Ziemia i jej mieszkańcy to niewidoczne pyłki, nasz świat leży głównie poza nami - i obraz Boga musi się dostosować do tych zmienionych proporcji.

A przecież nawet dziś, w końcu dwudziestego wieku, nasz wizerunek Boga pozostaje - jak zawsze - skrajnie antropocentryczny. Nasze bóstwa bywają już to zagniewane, już to miłujące, już to zazdrosne, lub współczujące, lub mają wszystkie te cechy pospołu: zaiste, na obraz i podobieństwo naszej własnej pokrętnej i pełnej sprzeczności natury. Wyposażyliśmy Boga we wszystkie nasze atrybuty, bo - mimo podziwu jakim darzymy naszą zdolność do abstrakcyjnego myślenia - inaczej po prostu nie byliśmy w stanie. Opisując Boga w kategoriach zrozumiałych dla nas samych musimy, z konieczności, Go pomniejszyć. Cóż jednak mamy począć, jeśli chcemy wierzyć w Boga, z którym możemy nawiązać osobiste relacje - jakiekolwiek relacje zresztą? Chcemy wierzyć w Boga, z którym możemy się utożsamiać - a przecież zarazem Boga bezcielesnego, wszechmocnego i władającego Wszechświatem, którego wielkości nie potrafimy nawet pojąć. Oto typowy paradoks ludzkiej umysłowości. Być może nadejdzie kiedyś dzień, gdy zdołamy wyposażyć Boga w atrybuty wykraczające poza granice naszego zrozumienia i doświadczenia. Na razie jednak, choć nie musimy zbyt dosłownie traktować zaleceń Wittgensteina, aby nie wypowiadać się o czymś, czego nie pojmujemy (o czym w ogóle moglibyśmy wtedy rozmawiać?) powinniśmy z uwagą spojrzeć na niedoskonałość naszych wyobrażeń Boga, i dostrzec w nich zwierciadło ograniczeń naszej własnej natury.

Dziedzictwo ewolucji

Czymkolwiek jest natura ludzka, jej fundamentalną cechą zdaje się być pragnienie poznania samej siebie i zrozumienia źródeł naszych osobliwych zachowań. Można to na przykład czynić - jak to jest ostatnio w modzie - zgodnie z ultradarwinistowskimi poglądami George'a Williamsa, sięgając do takich pojęć jak dobór krewniaczy i samolubny gen. Mówiliśmy już o tym. Dyscyplina naukowa, która wyłoniła się z takich zabiegów - psychologia ewolucyjna (będąca w istocie odmianą socjobiologii, zastosowaną do człowieka) próbuje wyjaśnić wiele z ludzkich zachowań, odwołując się do naszego genetycznego dziedzictwa i wskazując, że - w bardzo konkretnym sensie - jesteśmy zakładnikami naszej ewolucyjnej przeszłości. Trudno oczywiście zaprzeczyć, że historia ewolucyjna jest wciąż wśród nas, jak o tym każdy, komu "wypadł dysk" może zaświadczyć (nasz typowy kręgosłup czworonoga musi zmagać się z ograniczeniami postawy wyprostowanej). Ale emergentny charakter natury ludzkiej pozwala z pewną podejrzliwością przyjmować twierdzenie, że nasze zachowania zostały dokładnie zaprogramowane w przeszłości. Zatrzymajmy się na chwilę nad tym, co proponuje psychologia ewolucyjna. Jej postulaty są dla ważne po części dlatego, że lubimy proste i atrakcyjne wyjaśnienia - popularność tej dziedziny nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości. Ale pewne jest również, że wszelkie zachowania - ludzkich nie wyłączając - muszą po prostu, przynajmniej częściowo, wynikać z genetycznych uwarunkowań. Z drugie strony jednak, pomimo rosnącego przekonania, że wiele z naszych osobistych cech i skłonności ma podłoże genetyczne, nie wolno z pewnością uogólniać takich spostrzeżeń - jak to robią psychologowie ewolucyjni - na poziom całego gatunku. Ludzie są różni, gatunek jest jeden. Dla psychologa ewolucyjnego badanie uniwersalnych cech zachowań człowieka zaczyna się od poszukiwania "adaptacji mentalnych", będących rezultatem działania doboru naturalnego w przeszłości. Kiedy dany bodziec społeczny wywołuje pewną reakcję behawioralną, pojawia się od razu pytanie o korzyści, jakie z niej wynikały dla ewoluujących w określonych warunkach osobników (te "określone warunki" oznaczają zawsze, w pojęciu psychologów ewolucyjnych, kontekst zbieracko-łowiecki). Jest to skrajnie redukcjonistyczne spojrzenie na procesy ewolucyjne, wedle którego zasadniczo każda cecha - w tym przypadku każdy aspekt ludzkich zachowań - powstała pod bezpośrednią kontrolą doboru, działającego przez tysiące pokoleń ludzkich (aż do czasu Rewolucji Neolitycznej, kiedy to jego rola nagle i dość tajemniczo osłabła). Chociaż, jak widzieliśmy, te socjobiologiczne scenariusze pomijają liczne aspekty wielotorowych i złożonych procesów ewolucyjnych, dla wielu ludzi mają wielką moc przyciągania, ze względu na swą elegancką prostotę. Dzięki usilnym wysiłkom psychologii ewolucyjnej, by pozbyć się balastu jak najgorszych skojarzeń z darwinizmem społecznym i jego różnymi wariantami (takimi jak eugenika), nauce tej udało się raz jeszcze przekonać ludzi, że tłumaczenie zachowań człowieka w kontekście uwarunkowań biologicznych jest całkiem uzasadnione i godne akceptacji. Gwoli uczciwości trzeba dodać, że większość psychologów ewolucyjnych docenia jednak również rolę osobniczych doświadczeń i ograniczeń społecznych w kształtowaniu behawioralnych cech naszego gatunku.
Próbując wyjaśnić sens "adaptacji mentalnych" psychologowie ewolucyjni chętnie odwołują się do pojęcia "pierwotnego środowiska", w którym powstawały i "docierały się" nasze zachowania. To, jak i gdzie żyjemy dzisiaj nie ma dla nich znaczenia, gdyż - jak powiadają - miejski czy nawet rolniczy styl życia to zjawiska zbyt świeżej daty. By znaleźć korzenie naszych "adaptacji mentalnych" musimy sięgnąć znacznie głębiej w przeszłość - do naszych łowiecko-zbierackich przodków. Otóż, jak już pokrótce mówiliśmy, z takim podejściem wiąże się mnóstwo problemów, z których dwa warto tutaj poruszyć. Po pierwsze więc, choć nasza wiedza ewolucyjna podpowiada nam, że gatunek ludzki musiał narodzić się w określonym miejscu, a zatem i w określonym środowisku, to jednak nasz sukces zależał od naszej nadzwyczajnej zdolności do zajmowania nowych środowisk i wypierania stamtąd naszych potencjalnych rywali. Najwyraźniej nasze sztywne, wrodzone adaptacje mają mało wspólnego ze zdolnością przystosowywania się do najprzeróżniejszych środowisk, i to zarówno przyrodniczych, jak i społecznych czy nawet technologicznych.
Druga uwaga, być może jeszcze ważniejsza w kontekście poruszanych tu problemów, dotyczy stylu życia i jego związków z "samolubnymi genami" i podobnymi pojęciami, które podkreślają znaczenie przekazywania poszczególnych genów w toku ewolucji. Nikt nie neguje faktu, że nasi odlegli przodkowie byli w znacznej mierze łowcami i zbieraczami. I choć można "łowić i zbierać" na wiele różnych sposobów, wszystkie one mają jedną cechę wspólną: dla istot, które są w ciągłym ruchu i które wykorzystują tylko to, czego dostarcza im otoczenie, duża liczba nieporadnych i powoli dojrzewających dzieci może być tylko obciążeniem. Kobiety, które w takich warunkach muszą opiekować się naraz więcej niż dwojgiem dzieci, a nie mają do dyspozycji zwierząt jucznych, czy innych środków transportu, są w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Istotnie, wśród nielicznych pozostających jeszcze przy tradycyjnych sposobach życia plemion łowiecko-zbierackich, kobiety stosują wiele różnych zabiegów, by wydłużyć okres między kolejnymi ciążami. Tak na przykład kobiety ludu San z pustyni Namib karmią piersią do czasu aż dziecko osiągnie wiek czterech, a nawet więcej lat, przez co podwyższają poziom prolaktyny we krwi i powstrzymują w ten sposób proces owulacji. Ich geny najwyraźniej nie domagają się gromkim głosem replikacji - tym, co się liczy najbardziej, są tu, jak zawsze, względy ekonomiczne. Dla łowców i zbieraczy to płodność jest groźna - nie jej brak. Poszczególne kobiety San nie okazują żadnej, świadomej czy nieświadomej, dążności do maksymalizacji liczebności swego potomstwa. I co na to powiecie, panowie od "pierwotnych środowisk"?  
Wszystko to, rzecz jasna, nie może dziwić; od dawna wszak wiadomo było, że - wraz z innymi gatunkami - człowiek przyjął specyficzną strategię reprodukcyjną polegającą na znacznych inwestycjach rodzicielskich w stosunkową niewielką liczbę potomstwa. Celem nigdy nie była tu sama maksymalizacja liczby potomstwa, ale raczej zapewnienie sukcesu (w pierwszym rzędzie - ekonomicznego) tego potomstwa, które można było odchować. Bezprecedensowy popyt na siłę roboczą, który wystąpił po przyjęciu osiadłego trybu życia i rolnictwa nieco zakłócił ten model, ale sama zasada pozostała bez zmian.
Chcąc widzieć w organizmach jedynie futerały na geny ("kury jako sposób wymyślony przez jaja do produkcji innych jaj")  natykamy się na wiele innych problemów. Te problemy rozrastają się szczególnie, kiedy chcemy poszerzyć tę genową perspektywę na strukturę złożonych społeczeństw zwierząt (częstych na przykład u naczelnych) i na zachowania osobników w obrębie tych społeczeństw. Wiele z tych kłopotów wynika z niedoceniania faktu, że społeczeństwa spełniają własne funkcje ekonomiczne (i nie tylko), a osobniki nie "służą" wyłącznie do reprodukcji. Nie wolno zamykać oczu na fakt, że poszczególne jednostki poświęcają w ciągu całego życia znacznie więcej czasu na zabezpieczenie swych potrzeb ekonomicznych, niż na czynności związane z płodzeniem potomstwa. Większość z domniemanych stereotypowych zachowań ludzkich, na jakie zwracają uwagę psychologowie ewolucyjni, można spokojnie interpretować jako racjonalne decyzje ekonomiczne (utrwalone przez normy społeczne, które również można uważać za rezultat zabiegów o charakterze ogólnie ekonomicznym), a niekoniecznie jako postępowanie kontrolowane przez geny. Kiedy obserwuje się zachowania niezgodne z przewidywaniami socjobiologów, psychologowie ewolucyjni - którzy najwyraźniej lubią jeść ciastka i mieć je zarazem - odwołują się do dość paradoksalnego wyjaśnia, wedle którego dobór naturalny faworyzował "plastyczność", a nie sztywność zachowań. I w tych przypadkach jednak znacznie łatwiej tłumaczyć tego typu behawior złożoną naturą decyzji, najogólniej mówiąc, ekonomicznych, które każda jednostka musi podejmować na swój własny rachunek - a także ogromnym zróżnicowaniem typów osobowości spotykanych w każdej ludzkiej populacji. Pojedyncze geny nie są w stanie kontrolować bezpośrednio wszelkich zachowań, nawet jeśli - w połączeniu z innymi czynnikami biologicznymi - z pewnością odgrywają w tym niemałą rolę. Cóż, genom to nie instrukcja obsługi, organizm to nie maszyna, a środowisko społeczne i ekonomiczne to nie zakłady pracy.

Zważywszy, jak ogromne znaczenie psychologowie ewolucyjni przypisują przekazywaniu genów potomstwu nie może dziwić, że tak wiele uwagi poświęcają ludzkim zachowaniom seksualnym. Jest to jednak zajęcie szczególnie ryzykowne, gdyż akurat aktywność seksualna i reprodukcja nie są u ludzi powiązane żadnymi prostymi zasadami. Nie znaczy to, że to oddzielenie tych niewątpliwie bliskich sobie zjawisk jest czymś wyjątkowym dla człowieka; szympansy karłowate (bonobo) na przykład regularnie oddają się uciechom cielesnym, choćby dla osłabienia napięć społecznych (przy czym nie obserwujemy u nich dominacji samców, co zdaje się sugerować, że - zważywszy na naturalne różnice behawioru samców i samic wśród hominoidów - te nasze seksualne osobliwości nie są jedynie produktem ubocznym działania hormonów właściwych dla każdej z płci). Tak u ludzi, jak i u szympansów karłowatych, większość zachowań seksualnych nie ma związku z rozmnażaniem, za to związki z działalnością ekonomiczną są - przynajmniej u ludzi - niezwykle silne. Weźmy jeden przykład. Nie jest tajemnicą, że w procesach reprodukcyjnych samce i samice odgrywają różne role i często z różnym zaangażowaniem podchodzą do "tych spraw". Psycholog ewolucyjny, wychodząc z założenia, że seks i reprodukcja to właściwie jedno i to samo, będzie uważał, że różnice te wynikają z faktu konkurencji między samcami o samice, jako o rzadki a pożądany "zasób", niezbędny do przekazania swych genów. Samce są potencjalnie zdolne zapłodnić wiele samic, podczas gdy samice mają ściśle ograniczone możliwości wydawania na świat i odchowania potomstwa. Stąd bierze się właściwa kobietom troska o dobranie sobie partnera życiowego, który mógłby zapewnić jej najlepsze wsparcie w opiece nad dziećmi, stąd też tak charakterystyczna dla mężczyzn skłonność do poligamii. Domniemanym celem wszystkich tych zabiegów jest zawsze maksymalizacja własnych genów przekazywanych potomstwu.
"Niewierność - nasze geny mówią: tak!" - głosił niedawno tytuł na okładce jednego z amerykańskich magazynów, pokazując z jaką łatwością psychologowie ewolucyjni potrafili sprzedać swe przekonanie, że w nieuniknionej pogoni za sukcesem genetycznym, mężczyźni próbują zapewnić sobie jak największą liczbę dzieci, podczas gdy kobiety zaprogramowane zostały do wiązania się tylko z tymi partnerami, którzy skłonni są do największych inwestycji w przyszłe potomstwo. Ten konflikt strategii reprodukcyjnych przekłada się na skłonność obu stron do mistyfikacji - pojęcie, które zrobiło karierę w tych czasach wszechobecnych oper mydlanych, które tyleż odzwierciedlają codzienne życie ludzi, co narzucają im normy postępowania. Ale wystarczy chwila zastanowienia, by uświadomić sobie, że sama transmisja genów nie może tłumaczyć wszystkiego. Zapładnianie każdej napotkanej kobiety przez zajętych tylko unieśmiertelnianiem własnych genów mężczyzn byłoby na dłuższą metą zajęciem bezproduktywnym, gdyż ta ich czaso- i energochłonna działalność odciągałaby ich od aktywności na rzecz zapewnienia szans przeżycia tego potomstwa, które już przyszło na świat. Jest to prosty rachunek zysków i start, którego nie da się uniknąć i trudno doprawdy zrozumieć, jak "samolubne" geny miałyby korzystać z nieposkromionej męskiej niewierności. Co więcej, okazuje się, że nawet u tak prostych organizmów jak muszki owocowe, w zachowaniach godowych biorą udział dziesiątki niezwiązanych ze sobą genów - a przecież zaloty stanowią tylko drobną część aktywności mającej na celu reprodukcję. Behawior, zwłaszcza w przypadku ludzi i innych naczelnych, jest czymś wielce złożonym - i jakkolwiek chcielibyśmy wierzyć w istnienie tak ukochanych przez psychologów ewolucyjnych specjalnych genów odpowiedzialnych za specyficzne zachowania, nie ma ku temu żadnych podstaw.

Co na to wszystko powiedziałby ekonomista? Cóż, zauważyłby zapewne, że seks jest czymś przyjemnym dla obu stron (niezależnie od gatunku - bez tej potężnej skłonności żaden gatunek nie przetrwałby długo na Ziemi), i że to jedno wystarczy dla wyjaśnienia męskiego popędu, który najczęściej nie ma nic wspólnego z reprodukcją - o czym świadczy popularność i odwieczność najstarszego zawodu na świecie. Kobiety, ze swej strony, muszą liczyć się ze wszelkimi ciężarami związanymi z miłosnymi igraszkami i to one ponoszą koszty wychowywania dzieci, w czym mężczyźni - przynajmniej teoretycznie - mogą, ale nie muszą uczestniczyć. Kobiety więc powinny nad przyjemność wynikającą z uprawiania choćby i najwspanialszego seksu przedkładać korzyści związane z obecnością wiernego partnera (ale wiernego właśnie, co jakże często okazuje się złudne). Nie może być w każdym razie przypadkiem, że tam, gdzie utrwalone historycznie role ulegają odwróceniu (gdy na przykład państwo przejmuje rolę finansowego wsparcia niezamężnych matek) wówczas i tradycyjne zachowania kobiet szybko się zmieniają, a poszukiwanie przyjemności może okazać się silniejsze niż poszukiwanie partnera.
Nie chcę przez to, rzecz jasna, powiedzieć, że nie istnieje coś takiego, jak typowo męskie i typowo kobiece zachowania. Więcej nawet - myślę, że okaże się wkrótce, iż nawet mózgi kobiet i mężczyzn funkcjonują w nieco odmienny sposób. Pragnę po prostu wskazać, że "uśrednione" zachowania, o jakich mówią psychologowie ewolucyjni, nie oddają całego bogactwa ludzkiego behawioru, który jakże często wynika z jednostkowych doświadczeń i temperamentu. Pewne regularności z pewnością występują, ale zwykle są one wypadkową milionów indywidualnych decyzji, często podyktowanych rozumem, a nie popędami - tak samo zresztą, jak zachowania producentów i konsumentów na wolnym rynku, które tylko częściowo zgadzają się z przewidywaniami podręczników ekonomii. W swych wyborach ludzie kierują się po prostu znacznie bardziej tajemniczymi i bardziej złożonymi motywami, niż zakładają to standardy psychologii ewolucyjnej i ekonomii. Nasza egzystencja to coś więcej niż ślepa pogoń za maksymalizacją "sukcesu reprodukcyjnego", o czym dobrze świadczy choćby te dziesięć procent statystycznych par małżeńskich, które - w naszym społeczeństwie - dobrowolnie rezygnują z posiadania potomstwa, czy istnienie par homoseksualnych, w których "transmisja genów" jest z założenia niemożliwa (choć ich rosnąca chęć do adopcji może świadczyć, że i im nieobcy jest instynkt opieki nad dziećmi). Życie jest dla nas, może przede wszystkim, wartością samą w sobie i ma, w dużej mierze, wymiar ekonomiczny. Seks, rzecz jasna, odgrywa w tym znaczną rolę, ale zwykle w kontekście władzy, statusu, wzmacniania więzi społecznych, czy wreszcie czystej przyjemności. Znacznie rzadziej praktykowany jest dla samej reprodukcji.
Wszystko to nie oznacza bynajmniej, że geny są bez znaczenia. Ich roli nie da się przecenić, ale ich wpływ na nasze zachowania jest jedynie pośredni, poprzez programowanie rozwoju naszych mózgów. Ten tajemniczy narząd bez wątpienia jest zaś rezultatem długiej historii ewolucyjnej; w tym sensie nasza przeszłość wciąż jest wśród nas. Jeśli chcemy zrozumieć złożoność naszych zachowań to mózgowi właśnie, nie genom, musimy się teraz przyjrzeć.

Mózg i behawior

Jeśli nasza psychika jest tak niesłychanie złożona, to przynajmniej po części ze względu na sposób, w jaki przez miliony lat kształtował się nasz mózg. Mówiłem już wcześniej, że dawne przekonania o nieusuwalnym konflikcie pomiędzy starszymi a nowymi strukturami i funkcjami mózgu dziś uznajemy za mocno uproszczone; ale nie ulega wątpliwości, że to właśnie w tym organie kontroli i regulacji - który sam powstał jako produkt długiej historii ewolucyjnej - musimy upatrywać klucza dla zrozumienia sprzeczności, które są naszym udziałem. Na pewnym poziomie racjonalności, na przykład, uważamy, że śmierć jest czymś ostatecznym, ale na innym zaraz odrzucamy to przekonanie i chwytamy się kurczowo najbardziej nieprawdopodobnych alternatyw. Jesteśmy jednocześnie konserwatywni i nowatorscy. Popełniamy najgorsze przestępstwa z imieniem Boga na ustach. Wymyślamy najdziksze kłamstwa i sami w nie wierzymy. Chcemy niezależności, ale lubimy wtrącać się w życie innych. Nasz rozum jest zdolny do najsubtelniejszych rozważań, ale posługujemy się nim chaotycznie i chętnie poddajemy dyktatowi bezrozumności. Przykładów naszego braku logiki jest w bród. Skąd się to bierze?
Wedle jednej możliwej odpowiedzi, sprzeczności te wynikają ze złożonych interakcji zachodzących w mózgu między "wyższymi" ośrodkami korowymi, a starszymi strukturami, leżącymi poniżej. Jak widzieliśmy jednak, twierdzenie takie nie jest pozbawione luk; z punktu widzenia funkcjonalnego bowiem zarówno starsze jak i młodsze struktury są ze sobą tak ściśle powiązane, że dopiero ich suma stanowi niepodzielną całość, dzięki której możliwe są nasze szaleństwa i nasze godne podziwu sukcesy. Wydaje się zresztą, że nie ma żadnych podstaw, by stosować jakąkolwiek dychotomię między emocjonalnymi i racjonalnymi funkcjami mózgu - to na obszarze, który leży pomiędzy nimi koncentruje się większość naszej aktywności. Taki jest na przykład status intuicji, która operuje bez udziału świadomej racjonalności i przez wielu psychologów była traktowana jako swoisty odprysk pamięci emocjonalnej. Dziś jednak wydaje się coraz bardziej prawdopodobne, że to właśnie intuicja odgrywa ważną rolę przy podejmowaniu racjonalnych decyzji. Podejmowanie decyzji nie polega na uruchamianiu w mózgu standardowego algorytmu, który ocenia znaczenie faktów i na tej podstawie wybiera optymalne rozwiązanie. Zamiast takiej czysto racjonalnej analizy faktów mamy do czynienia z masą pozalogicznych czynników, takich jak nastrój, strach, czy euforia, które mają wpływ na ostateczną decyzję. Taką decyzję trudno jednoznacznie zwerbalizować, bo nie jest ona wynikiem samego tylko racjonalnego myślenia. Ostatnio Hannah i Antonio Damasio wraz z kolegami z University of Iowa College of Medicine podjęli udaną i wielce pomysłową próbę wyjaśnienia, co dzieje się - na poziomie funkcji umysłowych - w momencie podejmowania decyzji. Poddali oni badaniu pacjentów z uszkodzeniem przedczołowego pola skojarzeniowego (obszaru kory mózgowej leżącego bezpośrednio ponad oczami), próbując odpowiedzieć na pytanie, dlaczego pacjenci ci z łatwością radzą sobie z testami na inteligencję, popełniając zarazem najprostsze błędy w życiu codziennym - ich decyzje podejmowane są z trudem i mają często fatalne skutki. Eksperyment polegał na konieczności postawienia na jeden z licznych stosów kart, różniących się prawdopodobieństwem wygranej - możliwość właściwego wyboru zależała od dobrej znajomości wszystkich stosów. Kontrolna ("normalna") grupa uczestników eksperymentu szybko uczyła się stawiać na właściwy stos - nie potrafiąc nawet wyjaśnić, dlaczego postępują w ten, a nie inny sposób; natomiast pacjenci z uszkodzeniami pola przedczołowego wybierali niewłaściwe karty nawet wówczas, gdy wiedzieli już, które z nich dają szansę wygranej. Wszystkim biorącym udział w doświadczeniu mierzono wartość potencjału przewodzenia skóry - uzyskując w ten sposób informację na temat intensywności stresu psychologicznego, podobnie jak w popularnym wykrywaczu kłamstw. Uczestnicy z uszkodzeniami mózgu, niezależnie od dokonywanych wyborów, nie wykazywali objawów stresu. U pozostałych badanych obserwowano reakcje stresowe, kiedy mieli do czynienia z kartami, które nie dawały szansy wygranej - nawet zanim jeszcze byli w stanie ocenić poprawnie sytuację.
Wnioski z tych doświadczeń są jasne: w grupie kontrolnej czynniki podświadome- intuicja - kierowały zachowaniami uczestników, u których świadomość nie zdążyła się jeszcze włączyć. Pacjenci z uszkodzeniami mózgu potrafili równie dobrze jak pozostali odróżnić karty "lepsze" od "gorszych", ale w ich wyborach intuicja nie odgrywała żadnej roli. Jakość podejmowanych decyzji zależała od obecności lub braku intuicji, a nie od racjonalnej oceny sytuacji! Hannah i Antonio Damasio na podstawie tych eksperymentów twierdzą, że przedczołowe pole asocjacyjne stanowi część układu gromadzącego informacje na temat przeszłych sukcesów i porażek (interpretowanych jako nagrody i kary); informacje te pobudzają intuicje, oddziałującą następnie na procesy decyzyjne. Wszystko to wydaje się zrozumiałe, gdyż jasne jest (intuicyjnie?), że intuicja stanowi niezbędny element ludzkiej kreatywności. Nawet sposób uprawiania nauki, tego symbolu naszej racjonalności, dostarcza dowodów na poparcie tej tezy. O ile bowiem naukowcy szczycą się obiektywnością w testowaniu hipotez, formułowanych na podstawie starannej obserwacji faktów, to przecież wstępne hipotezy, od których zaczyna się badanie, są jakże często efektem intuicyjnego "olśnienia", a nie racjonalności. Intuicja zdaje się więc być niezbędnym pośrednikiem w naszych procesach myślowych. Z drugiej strony, rzecz jasna, można zwrócić uwagę, że choć wielka muzyka zawsze zawiera w sobie racjonalny składnik, to swą moc czerpie ona bez wątpienia ze zdolności do bezpośredniego docierania do naszych uczuć i intuicji. Niemniej i w tym przypadku konieczna jest odrobina ostrożności: ostatnie badania sugerują, że wczesne obcowanie z muzyką (i to raczej aktywne, niż tylko polegające na słuchaniu; choć w obu przypadkach osiąga się pewien skutek) wpływa stymulująco na rozwój zdolności matematycznych, zapewne poprzez wzmocnienie szlaków neuronalnych odpowiedzialnych za rozumowanie ścisłe. Wskazuje to tym bardziej na wielce złożoną naturę powiązań pomiędzy tym, co nazywamy niższymi a wyższymi funkcjami umysłowymi. Wydaje się więc coraz bardziej jasne, że procesy poznawcze u człowieka dają się rozłożyć na szeroko pojęte składowe, takie jak emocje, intuicja i racjonalna świadomość. Jest też bardzo prawdopodobne, że właśnie poprzez dodanie myślenia symbolicznego do aktywnych już wcześniej funkcji emocjonalnych i intuicji dokonał się ostateczny krok na drodze do powstania ludzkiej świadomości.
Nasz wielki krok naprzód nie oznacza bynajmniej, że przeszłość jest już całkowicie za nami. O ile bowiem wewnętrzne konflikty, które towarzyszą wszelkim ludzkim poczynaniom, nie muszą zawsze pochodzić z tak często podkreślanej dychotomii między intelektem a emocjami, to jest wielce prawdopodobne, że intuicje, wywodzące się z emocjonalnych reakcji na wcześniejsze doświadczenia, często zakłócają racjonalną symboliczną ocenę dostępnych faktów. Warto w tym kontekście zauważyć, że chociaż z łatwością przychodzi nam uczyć się technologicznych sprawności poprzez imitację cudzych doświadczeń, to bez naśladownictwa taka nauka jest znacznie trudniejsza - każde pokolenie popełnia stale i od nowa te same błędy. Jeśli zdamy sobie sprawę, że ta skłonność idzie w parze z nieuniknionymi ograniczeniami naszych wyborów, zrozumiemy dlaczego historia tak często się powtarza. Potrafimy wprawdzie uczyć się od innych, ale czynimy to rzadko i tylko w przypadku, gdy nie ma innego wyjścia. Cenimy sobie szczególnie własne doświadczenie, a uogólnienie naszej ciężko zdobytej wiedzy na nowe sytuacje sprawia nam ogromną trudność. I nie chodzi tu o mocno rozreklamowane kwestie związane z asymetrią prawej i lewej połowy mózgu; prawdziwy problem polega na interakcjach pomiędzy wieloma rozproszonymi ośrodkami mózgowymi, które łącznie wpływają na kształt naszej świadomości. Jest to więc potencjalne źródło wewnętrznych napięć, z których - jak zobaczymy - nigdy nie uda nam się do końca wyzwolić.
Tak więc, przyjrzawszy się nawet pobieżnie tej złożonej strukturze ludzkiego mózgu, musimy stwierdzić, że założenia psychologii ewolucyjnej okazują się chybione. Nie wolno nam zachowaniami naszych odległych przodków tłumaczyć naszych obecnych poczynań. To, czy byli oni łowcami czy zbieraczami, czy jednym i drugim; czy żyli w małych czy w dużych grupach; czy ich mężczyźni wiernie towarzyszyli swym partnerkom, czy uganiali się za okazjami - wszystko to w niewielkim stopniu objaśnia nasze dzisiejsze zachowania. Nasze mózgi nie są jednolitymi maszynami zaprogramowanymi przez geny do powtarzalnych i przewidywalnych reakcji w obliczu stałych bodźców; różnice kulturowe, które obserwujemy dokoła, jak również zróżnicowanie pomiędzy ludźmi w obrębie poszczególnych populacji, świadczą o tym niezbicie. Jesteśmy złożonymi istotami, skłonnymi do reagowania na jednostkowe doświadczenia, a nasze wewnętrzne konflikty i nieracjonalne zachowania mogą być bardziej normą niż wyjątkiem od reguły. Ta behawioralna złożoność towarzyszyła nam od zarania naszych dziejów jako gatunku, a odziedziczone po przodkach zachowania w niewielkim stopniu wpływają na nasze dzisiejsze postępowanie.
Racjonalność naszych umysłów daleka jest od doskonałości - często popełniamy błędy logiczne, mylimy się w kalkulacjach, podejmujemy złe decyzje. Błądzenie jest częścią naszej egzystencji, zdolność do chłodnej oceany sytuacji nie należy do naszych mocnych stron. Ekologiczna tragedia Exxon Valdez - wypadek nadzwyczaj rzadki i nieprzewidywalny - wywołała chór okrzyków żądających krwi i głów odpowiedzialnych za tę katastrofę; mało kto zdawał sobie sprawę, choć było to oczywiste, że "odpowiedzialni" jesteśmy wszyscy, którzy pędzimy po autostradach i grzejemy się zimą w cieple domowych pieleszy. Ale nawet kiedy jesteśmy w pełni świadomi tego, co leży, a co nie leży w naszym interesie, niełatwo przychodzi nam wykorzystać tę wiedzę w praktyce. Każdy z nas potrafi czasem działać racjonalnie, ale nikt nie jest zdolny postępować tak stale. I chociaż bywa to nieraz dla nas samych uciążliwe, nie powinniśmy się skarżyć: miłość i współczucie nie są w końcu synonimami racjonalności. A bez nich...

Ludzie i świat

Ludzie są częścią przyrody. Jesteśmy rezultatem tych samych naturalnych procesów, które doprowadziły do powstania milionów innych form życia. A przecież czujemy się inni i jesteśmy inni - choć ktoś zaraz (słusznie!) powie, że każdy gatunek jest "inny". To prawda, ale my jesteśmy "inni inaczej", gdyż ludzie - i tylko oni - potrafią zastanawiać się nad swoją odrębnością i nad swoim miejscem wśród innych żywych istot. Nie jest to już tylko problem filozoficzny, teologiczny czy biologiczny, ale w dużej mierze po prostu praktyczny, gdyż od tego, jak postrzegamy naszą pozycję w świecie zależy nasz stosunek do świata i nasze postępowanie.
W wydanej niedawno książce Dominion (Panowanie) mój kolega Niles Eldredge wskazuje na zasadniczą różnicę między stosunkiem do otaczającego świata żyjących jeszcze przedstawicieli ludów łowiecko-zbierackich, a postawą tych, którzy gospodarują na roli. Dla zilustrowania swego stanowiska Eldredge przytacza relację antropologa Colina Turnballa o Pigmejach, żyjących w zairskiej dżungli Mbuti. Gdy ludzie ci opuszczają swe siedziby, by przeszukiwać las, śpiewają pieśń na cześć "Matki Lasu" i "Ojca Lasu", co Eldredge uważa za symboliczne potwierdzenie ich silnych związków z otaczającą przyrodą. Ludzie Mbuti są niezwykle skuteczni w eksploatacji swego środowiska, ale nigdy nie próbują, nawet w najmniejszym stopniu wpływać na nie ani nie próbują go zmieniać. Czują więź z otaczającą ich przyrodą i dysponują nadzwyczajną znajomością zasobów i możliwości swego ekosystemu. Znajduje to odzwierciedlenie w sposobie, w jaki opisują swój las i swój stosunek do niego i do całej przyrody. Podobnie musiało być ze wszystkimi ludami zbieracko-łowieckimi, które kiedykolwiek żyły na Ziemi - a do niedawna wszyscy ludzie żyli w ten sposób (choć zapewne pojęcie to obejmuje wiele różnych stylów życia). Nawet magdaleńczycy, którzy pozostawili po sobie tak nadzwyczajne ślady działalności artystycznej, musieli odczuwać silną więź z otaczającą ich przyrodą - chociaż obciąża ich zapewne odpowiedzialność za wyginięcie wielu gatunków dużych ssaków europejskich pod koniec ostatniej epoki lodowej. Byli wytrawnymi łowcami - trudno jednak utożsamiać to ze świadomym dążeniem do przekształcenia swego środowiska. Możemy debatować nad znaczeniem sztuki magdaleńskiej, ale niezależnie od tego, jak będziemy ją interpretować, była ona z pewnością świadectwem łączności tych ludzi z otaczającą przyrodą, z którą się utożsamiali.
Cóż za kontrast z postawą pierwszych rolników! Samo pojęcie produkcji rolnej zakłada bowiem konieczność przekształcania środowiska naturalnego. Jak zauważa Eldredge, przyjęcie rolniczego stylu życia oznaczało zarazem - po raz pierwszy w dziejach człowieka - porzucenie lokalnych ekosystemów: "wyjście poza", jak to określa. A kiedy ludzie znaleźli się już "poza", mogli - więcej, musieli - inaczej postrzegać swe miejsce w świecie; to miejsce nie było już odtąd częścią przyrody. Życie rolnika nie polega już na rozumnym wykorzystaniu zasobów środowiska; jest raczej walką z przyrodą, próbą narzucenia jej własnych warunków. Tę walkę można wygrać lub przegrać, ale zawsze pozostanie to walka, a miejsce współdziałania zajmie konfrontacja.
Jest paradoksem, że ten nowy, konfrontacyjny stosunek do świata - i przez implikację, nowy sposób patrzenia na świat - mógł zostać ludziom narzucony przez samą przyrodę. Pod koniec najmłodszej epoki lodowej (nie mówię ostatniej, bo z pewnością będą następne), przed około 10 tysiącami lat, nastąpiło osuszenie klimatu. Dla łowców i zbieraczy z Bliskiego Wschodu oznaczało to wyraźne pogorszenie warunków egzystencji. Choć nie uprawiali roli, korzystali dotychczas z dzikich odmian zbóż, które zbierali przy pomocy narzędzi kamiennych (wiemy o tym na podstawie charakterystycznych zarysowań, pozostawionych na ich krawędziach). W tych czasach obszary Bliskiego Wschodu były już dość gęsto zaludnione, a ich mieszkańcy nie mieli gdzie migrować w obliczu kurczących się w wyniku suszy i upałów zasobów pokarmowych. Wyjściem z sytuacji była uprawa zbieranych dotychczas roślin - dla istot dysponujących już naszym poziomem inteligencji nie stanowiło to bariery nie do pokonania, podobnie jak selekcja ziaren przeznaczanych do wysiewu; te, które łatwiej zrzucały łupiny podczas zbiorów były chętniej przeznaczane do siewów. Zaczęła się nowa era coraz bardziej intensywnej eksploatacji natury.
Rezultat był nieunikniony: przeeksploatowanie. Cywilizacje powstawały i upadały, kryzysom ekonomicznym towarzyszyły załamania demograficzne, nie było końca tym cyklom prowadzącym wprost do zagłady. Wraz ze intensyfikacją produkcji następowało nieubłaganie oddalanie się człowieka od środowiska i zmiana jego stosunku do coraz mniej naturalnego świata. Jako przejaw tych zmian Eldredge cytuje dokumenty z naszej judeochrześcijańskiej tradycji, pisane przez potomków owych łowców i zbieraczy, którzy zmienili się w rolników. To oni, jego zdaniem, pozostawili najbardziej wiarygodne (bo z pierwszej ręki) świadectwo tego zmieniającego się nastawienia do świata natury. Cytując Księgę Rodzaju - "I rzekł Bóg. Rozradzajcie się i rozmnażajcie się, i napełniajcie ziemię: i czyńcie ją sobie poddaną: i panujcie nad rybami morskimi, i nad ptastwem niebieskim, i nad wszelkim zwierzem, który się rusza na ziemi."  - Eldredge określa te słowa jako "najbardziej jednoznaczną deklarację niepodległości, jaką kiedykolwiek ogłoszono". Jesteśmy władcami ekosystemu, w którym żyjemy, i władzę tę otrzymaliśmy od największej w świecie potęgi. Jednocześnie zaś, i trzeba to wyraźnie podkreślić, ekosystem jest wrogiem, którego musimy "opanować". W praktyce, by sprawować swą władzę, musimy o nią zabiegać, musimy ją sobie wywalczyć. Przyroda musi zostać ujarzmiona. I właśnie taka nieprzejednana postawa zdominowała nasz stosunek do świata natury i do dziś nie przestaje wpływać na nasze postawy i zachowania.
Nie wolno nam o tym zapominać. Być może rzeczywiście żyjemy już po części "poza" ekosystemem, ale wciąż przecież jesteśmy od niego zależni i to w stopniu większym, niż chcielibyśmy to przyznać. Świadectwa archeologiczne pokazują ponad wszelką wątpliwość, jak najpotężniejsze nawet cywilizacje załamywały się pod wpływem przeeksploatowania zasobów i zniszczenia środowiska naturalnego. Dzisiejsi ekonomiści niechętnie przyjmują do wiadomości, że ludzie mogą sami przyczynić się do zniszczenia lub wyczerpania dostępnych im zasobów, gdyż we współczesnej historii (przynajmniej gdy chodzi o naszą cywilizację) ludzka pomysłowość i stojąca za nią technologia zawsze przychodziły nam na ratunek. Zielona Rewolucja na przykład niemal podwoiła produkcję zbóż w niektórych krajach azjatyckich - i to prawie z dnia na dzień. Wizja Thomasa Malthusa - gdy u progu XIX wieku przepowiadał, że wzrost zaludnienia niechybnie doprowadzi do wyczerpania się dostępnych zasobów - była najwyraźniej malowana zbyt ciemnymi barwami; tak samo jak kasandryczne scenariusze zawodowych katastrofistów w stylu Klubu Rzymskiego (Granice wzrostu). Zresztą, każda nadmiernie drobiazgowa przepowiednia musi okazać się fałszywa - przyszłość jest nieprzewidywalna w szczegółach. Ale nie popadajmy w drugą skrajność: casus Wyspy Wielkanocnej niech służy nam jako memento, że nasze poczynania nie zawsze są bezpieczne, ani odwracalne. Ekspansji Sahary też nie da się wyjaśnić wyłącznie czynnikami naturalnymi.
Ale nie chodzi tylko o lokalne środowiska - w epoce globalizacji, troską przejmować musi zdrowie całego ziemskiego ekosystemu, biosfery jako takiej. Nikt nie wie dokładnie, ilu ludzi może wykarmić nasza planeta - oceny wahają się między pięcioma a dwudziestoma miliardami - ale pewne jest, że jest to liczba ograniczona; zapewne zresztą leży gdzieś w pobliżu górnej granicy tych szacunków. Być może katastrofa nie czeka tuż za progiem, ale fakt, że już przekroczyliśmy dolne granice tych racjonalnych szacunków powinien być dla nas ostrzeżeniem. Zresztą "pojemność" środowiskowa Ziemi nie jest tylko zagadnieniem ekonomicznym, ale także - może bardziej jeszcze - społecznym. Ludzie potrzebują przestrzeni; jej kurczenie się prowadzi do patologii społecznych. Widzimy to już w zatłoczonych miastach i w przeludnionych więzieniach, ale może najbardziej zatrważających przykładów dostarczają obserwacje nad małpami. W Japonii, która nie cierpi na nadmiar ziemi uprawnej, żyjące kiedyś na swobodzie makaki bywają czasem trzymane w ogromnych stadach na niewielkich terenach, gdzie są sztucznie dokarmiane. Gdy przychodzi pora karmienia, małpy schodzą się zewsząd, tworząc liczne i bardzo zagęszczone stada. Nie ma już między nimi wyraźnych więzi społecznych, poza ustawicznymi konfliktami. Każda pojedyncza małpa zajmuje swe mikroskopijne terytorium i - wpatrując się w ziemię, gdzie leży pożywienie oraz unikając wzroku innych osobników - próbuje pochwycić najszybciej jak może przypadającą jej porcję. Cóż za kontrast z bogactwem życia społecznego tych małp w warunkach naturalnych! Złożone strategie zachowań międzyosobniczych, dzięki którym udaje się unikać niepotrzebnych konfliktów, zastąpione zostały przez asocjacje zatomizowanych, wystraszonych, nerwowych i niespokojnych osobników.
Konsekwencje niepohamowanego wzrostu zaludnienia nie spadły na nas zresztą dopiero wczoraj. Maksymalna liczebność grupy ludzkiej, w której - poprzez standardowe procesy społeczne - mogą kształtować się właściwe zachowania, sięga, jak się zdaje, 150 osobników. Wśród łowców i zbieraczy wielkość poszczególnych grup mieściła się w tych granicach, ale w społeczeństwach osiadłych zostały one szybko przekroczone. W idealnym dużym społeczeństwie jednostki wchodzą ze sobą w relacje zgodnie z niepisanymi, ale przestrzeganymi normami; w praktyce jednak, po przekroczeniu pewnego progu liczebności, konieczne jest powołanie specjalnych instytucji, by utrzymać spoistość nadszarpniętych więzów. Efektem rosnących napięć mogą być otwarte wojny, ale także mniej krwawe, ale niemniej ponure zjawiska, takie jak rasizm czy uprzedzenia religijne. Nieraz tego typu niszczycielskie zachowania prowadzą do odmawiania człowieczeństwa innym grupom, co często obserwuje się na przykład w armii, mającej z założenia - przynajmniej czasami - zabijać obcych ludzi, do których żołnierze nie mają oni żadnych osobistych pretensji i od których nie doświadczyli żadnych przykrości. W naszych współczesnych ogromnych społeczeństwach, o naturalnych skłonnościach odśrodkowych, znaleźliśmy się niebezpiecznie blisko sytuacji, w której odziedziczone po przodkach odruchy spajające więzi społeczne, ulegną ostatecznemu rozbiciu.
Przechodząc niedawno koło kościoła, zauważyłem napis głoszący: "Dzień, w którym rodzi się dziecko, jest dniem świętym" i podpisany przez jakąś zacną osobę, której nazwiska nie pomnę. Jeśli autor uważał po prostu, że powinniśmy żyć tak, jakby każdy dzień był święty - OK. Ale choć narodziny każdego dziecka są bez wątpienia świętem dla jego rodziny, to stały i niepohamowany przyrost ludności na świecie jest najprostszym przepisem na poważne kłopoty dla całego naszego gatunku. Słowa Księgi Rodzaju, byśmy byli "płodni i rozmnażali się" były zasadne w kontekście niepewnej sytuacji ekonomicznych tych dzielnych wczesnych rolników (którzy z pewnością potrzebowali więcej siły roboczej niż ich przodkowie), ale dziś mogą być poczytane raczej za ponury żart.
Rzecz ciekawa, możemy ostatnio obserwować rozwój ruchu fundamentalistów religijno-ekologicznych, którzy kładą nacisk nie tyle na dominację człowieka nad przyrodą, co na jego "włodarzenie" - gdyż skoro Bóg dał nam tę władzę, z pewnością nałożył też na nas odpowiedzialność. Takie stanowisko jest jednym z dwu skrajnych skrzydeł w obozie ekstremistów - drugie zajmują ci, którzy powiadają: "I po co się przejmować? Koniec świata i tak jest już blisko". Ale nawet ekologiczni fundamentaliści religijni nie wydają się kłopotać problemem eksplozji demograficznej; w końcu biblijne wezwanie do płodności zdaje się jednoznaczne i bezwarunkowe. Tym, co komplikuje dodatkowo sprawę, jest fakt, że u organizmów takich jak ludzie, reprodukcja związana jest najściślej z seksem - choć ostatnio, na szczęście, odwrotność tego stwierdzenia nie jest już prawdziwa. A seks to jedna z tych filogenetycznie starych funkcji, które mają niewiele wspólnego z "wyższymi" atrybutami, pozwalającymi nam odgradzać się od reszty ożywionego świata. W istocie, przynajmniej w niektórych okresach naszego życia, seks jest tym aspektem naszych zachowań, które najtrudniej poddaje się kontroli wyższych funkcji umysłowych. Powstałe w ten sposób napięcie między funkcjami korowymi i limbicznymi wywołuje konflikty postaw w odniesieniu do seksu i stwarza konieczność ustawowych regulacji tej sfery zachowań.
Głosy nawołujące do ponownego powiązania seksu i prokreacji i posłuchu biblijnym nakazom w tym względzie, choć zapewne nienarodzone ze złej woli, mogą być przykładem ludzkiej pychy w czasach, gdy eksplozja populacyjna zagraża samym podstawom ekonomicznym i ekologicznym świata. Nie jesteśmy już może integralną częścią przyrody ożywionej, ale nasza odrębność ma jednak swoje granice. Nie łączą nas już ścisłe zależności z lokalnymi ekosystemami (które po części przestały istnieć), ale nie możemy też zadekretować, że odtąd nic już nie łączy nas z biosferą. Naszą planetę słusznie nazwano "oazą w przestrzeni kosmicznej", ale oaza ta - której w przewidywalnej przyszłości nie opuścimy - kurczy się pod naporem niekontrolowanego przyrostu ludności. Z ziemskim ekosystemem będziemy żyć i w przyszłości - jego kres będzie i naszym kresem. Jeśli mamy uniknąć tragedii, musimy odrzucić, lub przynajmniej zmienić, nasz arogancki i wrogi stosunek do otaczającej nas (i żywiącej) przyrody. Były francuski premier Edouard Balladur nie zdawał sobie zapewne w pełni sprawy z konsekwencji swych słów, kiedy określił naszą cywilizację jako formę walki toczonej z naturą. Gdyby głębiej nad tym pomyślał musiałby uznać, że taka cywilizacja walczy w istocie sama ze sobą.

Co się wydarzyło?

Na początku tego rozdziału poruszyłem problem ludzkiej świadomości - cechy, której nie umiemy do końca zrozumieć, a która sprawia, że czujemy się tak odmienni od reszty ożywionego świata. Chcąc jednak pojąć, na czym polega nasza wyjątkowość, musimy wrócić do tego zagadnienia. Przyjmując bez zastrzeżeń założenie, że żadne zwierzę nie może równać się z nami pod tym względem, musimy też przyznać, że brak nam dowodów, by uznać, że inne istoty nie dysponują własną formą świadomości. Powtarzając do znudzenia opinię, że tylko ludzie odznaczają się świadomością, musimy zatem pamiętać, że jest to w dużej mierze problem semantyczny - wszystkie ssaki są przecież istotami czującymi, nie automatami. Zgadzamy się, że mózg człowieka nie jest maszyną - lecz w takim razie i mózgi ssaków, strukturalnie tak bardzo podobne do naszych, nie mogą być traktowane jak maszyny. Omawiając zachowania małp człekokształtnych, pokazałem już wcześniej, że można odnaleźć w nich wyraźne ślady nas samych. Ludzie, odczuwający tak silnie przepaść dzielącą ich od innych żywych istot, wolą podkreślać różnice, a nie podobieństwa między sobą a swymi najbliższymi biologicznie krewnymi; by zachować właściwe proporcje musimy jednak przyznać, że - niezależnie od anatomii - wiele z tych różnic ma charakter ilościowy, a nie jakościowy, a inne, ściśle biorąc, trudno w ogóle nazwać różnicami.
Przyglądając się cechom ludzkiej natury, zwracałem uwagę na sprzeczności naszego behawioru, wynikające z nieuporządkowanej struktury mózgu, będącego produktem długiej i chaotycznej ewolucji. Uczyniłem tak dlatego, że musimy sobie dobrze uświadomić, że nasza biologiczna historia jest wciąż w nas, nawet jeśli nasza psychika, przynajmniej w pewnym sensie, jest już czymś nowym i bezprecedensowym. W końcu, z całą pewnością nie powstaliśmy od razu i w skończonej postaci, niczym Wenus z morskiej piany. Ale też, jak również niejednokrotnie już podkreślałem, nie jesteśmy niewolnikami naszych genów, jak to nieraz psychologowie ewolucyjni sobie wyobrażają. Chociaż staje się coraz bardziej oczywiste, że niektóre z naszych zachowań pozostają pod wpływem czynników genetycznych - i nieraz wpływy te są przemożne - to nasze emergentne cechy behawioralne pozwalają nam wybierać z szerokiego wachlarza możliwych zachowań, co stanowi podstawę naszej wolnej woli. Większość z tych wyborów ma zaś podłoże ekonomiczne lub społeczne, bez jakiegokolwiek związku z "przekazywaniem genów". Co zresztą samo w sobie nie jest czymś wyjątkowym w świecie istot żywych. Zachowania stereotypowe nie są niewzruszoną normą: niektóre lwy są płochliwe, inne waleczne; niektóre psy są sprytne, inne nie; niektóre szympansy są łagodne, inne wręcz przeciwnie. Nie może być wątpliwości, że wiele zwierząt wykazuje pewne rudymentarne formy świadomości - każdy właściciel psa może to potwierdzić. I odwrotnie - przykład somnambulików wykazuje, że nawet złożone ludzkie zachowania możliwe są bez udziału aktywnej świadomości.
Gdy przyglądamy się uważnie tym czynnikom poznawczym, które łączymy z naszym człowieczeństwem, często możemy znaleźć paralele ze światem zwierzęcym, w szczególności z naczelnymi. Małpy na przykład są w stanie antycypować przyszłość, potrafią ocenić sytuację i wybrać najwłaściwszą reakcję, potrafią też - w pewnym stopniu - oszukiwać; mogą czuć zadowolenie i przywiązanie, mogą być poirytowane lub przestraszone. Gdy chodzi o nasze zwykłe, codzienne zachowania, niewiele jest doprawdy cech, których nasi małpi kuzyni nie wykazywaliby choćby w ograniczonym zakresie. To, co dzieje się w naszych mózgach, dzieje się też w ich mózgach; pamiętajmy, że w toku ewolucji mogliśmy wprawdzie uzyskać pewne nowe zdolności, ale wszystkie stare - pozostały. Cóż więc takiego zyskaliśmy, co legło u podłoża naszej świadomości?
Kluczem do odpowiedzi na to pytanie jest, paradoksalnie, trudność z jaką przychodzi nam określić czym jest świadomość. Teoretycznie możemy poszukiwać naszej wyjątkowości poprzez porównanie ludzkich i małpich zachowań - chodziłoby przy tym, o znalezienie w zapisie archeologicznym takich zmian, które stanowiłyby ilustrację zerwania z wcześniejszymi tendencjami. W praktyce jednak nie jest to takie proste, a to z jednego ważnego powodu - te źródła wiedzy są nieme. Zacznijmy od małp. Jeśli nie umiemy określić granic ich własnej świadomości, to dlatego, że nie możemy się ich o to zapytać. Małpy nie mówią. Nie mogą wyjaśnić nam, co czują, ani co dzieje się w ich głowach, bo nie posiadają języka. A język to nie jest - jak widzieliśmy - jedynie ciąg wydawanych dźwięków, czy nawet prosty system komunikacji głosowej. To skomplikowany system, w którym bodźce otrzymywane przez ośrodki zmysłów w mózgu tłumaczone są na produkowane przez układ głosowy i niosące określone znaczenie dźwięki. Proces ten obejmuje klasyfikację i nazywanie obiektów i odczuć, tworzenie asocjacji (skojarzeń) pomiędzy nimi i wyrażanie otrzymanych w ten sposób rezultatów za pomocą zestawu arbitralnych reguł. Kluczowym pojęciem jest tutaj asocjacja; bo, chociaż wszystkie czujące istoty zdolne są w pewnym zakresie do kojarzenia nadchodzących do mózgu sygnałów, jasne jest, że język zależy nie tylko od tego typu skojarzeń, ale również pozwala na tworzenie nowych asocjacji. Język, warto powtórzyć, jest w pewnym sensie synonimem myślenia symbolicznego.
Nie oznacza to, że bez języka niemożliwe jest jakiekolwiek zrozumienie. Jak już mówiłem, pozawerbalna intuicja może nam powiedzieć wiele na temat otaczającego świata, i chociaż traktowanie intuicji jako niewerbalnej formy języka byłoby niesłuszne, możemy zasadnie uważać ją za prekursora (lub przynajmniej czynnik sprzyjający powstaniu) mowy artykułowanej. Intuicja jest czymś indywidualnym i bezpośrednio odczuwanym, język natomiast jest zjawiskiem zbiorowym i symbolicznym. Wolfgang Koehler, człowiek który zapoczątkował badania nad używaniem narzędzi przez małpy człekokształtne, był autorem pomysłowego doświadczenia, które szczególnie wyraźnie pokazało ograniczenia wynikające z braku języka - nawet w sytuacji zrozumienia prezentowanego problemu. Koehler nauczył parę szympansów, jak zdobywać banany szarpiąc energicznie za dwie liny, zawieszone w odległości kilkunastu metrów od siebie - zbyt daleko, by którykolwiek z szympansów mógł zdobyć nagrodę samodzielnie. Tylko dzięki współpracy zwierząt było to możliwe. Gdy oba pojęły wreszcie czego od nich oczekiwano, badacz usunął jednego szympansa, zastępując go innym, który nie znał triku. Doświadczony szympans wykazywał widoczne objawy frustracji, nie mogąc doczekać się ze strony partnera odpowiednich zachowań: intuicyjnie rozumiał doskonale na czym polegał problem, ale nie potrafił samodzielnie znaleźć rozwiązania i nie umiał też przekazać drugiemu, co należy zrobić, by zdobyć nagrodę.
Nie ma wątpliwości, że język i myślenie są ściśle powiązane i że im obu nasz gatunek zawdzięcza swoje sukcesy. Język, tak jak myśl, zakłada zdolność do tworzenia i manipulowania symbolami. Również wyobraźnia stanowi element tego samego procesu, gdyż jedynie dysponując symbolami umysłowymi możemy łączyć je w nowe asocjacje i "przykładać" do nowych sytuacji. Język jest więc czymś więcej niż tylko środkiem werbalizacji i przekazu naszych myśli; jest nieodłącznym składnikiem samego procesu myślenia. Również tak głęboko ludzka cecha, jak antycypacja śmierci - podłoże wszelkiej świadomości religijnej, i nie tylko - jest zapewne jedynie pochodną naszej zdolności do operowania symbolami. Niezależnie bowiem od tego, jak bardzo boimy się śmierci, jak wielką staje się to dla nas obsesją, jasne jest, że nie może ona być częścią bagażu naszych osobistych doświadczeń. Jest abstrakcją - choćbyśmy po tysiąckroć oglądali sceny śmierci w kinie czy telewizji. To samo można powiedzieć o działaniu "wewnętrznego oka", które pozwala mózgowi na kontrolę własnych poczynań, i o jego równie niezwykłym alter ego - samoułudzie; bez zdolności do tworzenia i manipulowania symbolami umysłowymi ani jedno, ani drugie nie byłoby możliwe. I tak dalej i dalej. Praktycznie każdy ze składników naszych racjonalnych zdolności, który przyjdzie nam do głowy - od poczucia humoru, do skłonności budowania apokaliptycznych wizji - opiera się na tych samych intelektualnych predyspozycjach, które umożliwiają posługiwanie się językiem.
Zapis archeologiczny jasno pokazuje, że nasi odlegli przodkowie nie używali mowy artykułowanej. Jak widzieliśmy, nie potrafimy odczytywać uzdolnień lingwistycznych bezpośrednio z kopalnych odlewów mózgu; za to struktury aparatu głosowego (w szczególności budowa podstawy czaszki), które umożliwiają władanie językiem, pozostawiają po sobie ślady w materiale kopalnym. Najwcześniejsi wytwórcy narzędzi kamiennych posiedli już najwyraźniej zdolność do rozumienia mechanicznych własności różnych rodzajów skał i potrafili przewidywać swoje potrzeby; ale to intuicyjne rozumienie obywało się jeszcze bez anatomicznych modyfikacji, które stanowią niezbędne predyspozycje dla narodzin mowy. Nawet takie późniejsze wynalazki, jak opanowanie sztuki rozpalania ognia i budowy schronisk zostały - jak się zdaje - dokonane wyłącznie dzięki intuicji. Homo heidelbergensis był pierwszym znanym nam hominidem, u którego podstawa czaszki była już wygięta w sposób umożliwiający pomieszczenie nowoczesnego układu głosowego. Ci wcześni ludzie bez trudu posługiwali się narzędziami, rozpalali ogień i budowali schronienia; mieli też już pokaźnych rozmiarów mózgi. A jednak, pozostawione przez nich ślady kopalne nie ujawniają żadnych oznak symbolicznego myślenia. Prawda, zapis archeologiczny jest wielce niekompletny, ale i tak kontrast z tym, co pozostało po ludziach górnego paleolitu, jest aż nadto wymowny. Mówiliśmy już, że niemal na pewno opuszczenie krtani i rozwój innych struktur wspomagających powstanie języka miały związek z bardziej ogólnymi zmianami układu oddechowego. Wynika stąd, że współczesna anatomia struktur odpowiedzialnych za powstanie mowy artykułowanej narodziła się jako rodzaj egzaptacji, a nie przystosowania do języka - i została później jedynie "podłączona" do zmodyfikowanych struktur mózgowych.
Dopiero przybycie kromaniończyków do Europy (i trochę izolowanych świadectw z innych części świata, w szczególności z Afryki) zmienia radykalnie charakter zapisu archeologicznego: odtąd nie może być już wątpliwości, że oto nadeszła epoka ludzi o zupełnie nowej wrażliwości. I nie jest też z pewnością sprawą przypadku, że dopiero na stanowiskach kromaniońskich (i podobnych) znajdujemy ślady strategii ekonomicznych, które łączymy ze znanymi z dzisiejszego świata technikami łowiecko-zbierackimi, a które odzwierciedlają charakterystyczną dla nas zdolność do "odczytywania" i rozmienia zewnętrznego środowiska. Nawet neandertalczycy - istoty godne z pewnością naszego szacunku - ograniczali się zapewne do czysto intuicyjnego rozumienia otaczającego świata. Neandertalczycy z wielką wprawą wytwarzali narzędzia, potrafili też uczyć się przez naśladownictwo, trudno jednak dojrzeć wśród nich oznaki indywidualizmu i innowacyjności. Byli z pewnością zdolni do odczuwania empatii, może nawet płakali, gdy żegnali się ze swymi zmarłymi (cóż robili wokół łoża z kwiatów, na którym spoczywały zwłoki w Szanidar?); z pewnością też potrafili komunikować się między sobą. Wszystko to jednak, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, odbywało się z całkowitym pominięciem symbolicznego myślenia, i mimo braku potencjalnej choćby zdolności do posługiwania się mową, o czym świadczy dziwnie prymitywna budowa podstawy ich czaszek. Neandertalczycy nie żyli - jak my - w stworzonym przez siebie świecie, ale w świecie, jaki natura dała im do dyspozycji.
Pozostawione przez nich świadectwa archeologiczne są wystarczająco bogate, by stwierdzić, że intelektualnie nie mogli się z nami równać. Ale, jak już pisałem, byłoby ogromnym uproszczeniem traktowanie ich jako niedoskonałej wersji nas samych. Zważywszy na naszą niezdolność do wyobrażenia sobie świadomości odmiennej od naszej, nietrudno byłoby przyrównywać ich umysłowość do inteligencji najbardziej nierozgarniętych, pozbawionych wyobraźni i poczucia humoru oraz niedouczonych przedstawicieli naszego własnego gatunku. Nie miałoby to jednak większego sensu. Neandertalczycy, mimo całego swego anatomicznego i behawioralnego podobieństwa do nas, byli po prostu inni i powinni być traktowani wedle kryteriów, które są im, a nie nam, właściwe. Niemal na pewno pozbawieni byli zdolności do symbolicznego myślenia, którego podstawą jest język, i które jest w zasięgu możliwości nawet najbardziej ograniczonego intelektualnie człowieka współczesnego. Powinniśmy zatem traktować pozostawione przez nich ślady nie jako odbicie czegoś niższego i gorszego, ale jako świadectwo godnych podziwu dokonań, osiągniętych przez istoty zdane na czysto intuicyjne pojmowanie świata.
Kiedy i w jaki sposób posiedliśmy więc nasze wyjątkowe zdolności lingwistyczne i symboliczne? Jak już mówiłem, pomimo naszej głębokiej już wiedzy na temat budowy ludzkiego mózgu, przepływu sygnałów między jego częściami i funkcjonowania jego niektórych ośrodków, mechanizmy odpowiedzialne za powstanie naszej złożonej świadomości pozostają dla nas całkowicie nieznane. Wiemy natomiast, że po trwającej wiele milionów lat, chaotycznej i bezkierunkowej ewolucji doszło do ogromnej ekspansji mózgu i powstania różnorakich egzaptacji, które sprawiły, że ten ostatni krok na drodze do "uczłowieczenia" mógł zostać dokonany za sprawą jedynie drobnych zmian materiału genetycznego. Tak, jak zwornik sklepienia stanowi jedynie znikomy (ale kluczowy) ułamek całej konstrukcji, tak samo też drobna modyfikacja struktury neuronalnej mogła wywołać powstanie tej niezwykłej emergentnej właściwości mózgu, jaką jest świadomość. I zmiana ta musiała, rzecz jasna, dotyczyć jedynie niewielkiej populacji naszych przodków, i to w czasach, gdy cała niezbędna aparatura układu głosowego, umożliwiająca ekspresję tej nowej emergencji, była już obecna. Nikt nie wie dokładnie, dlaczego ekspansja mózgu i wzrost złożoności jego budowy były tak często powtarzającym się - choć epizodycznym - motywem w długiej historii ewolucyjnej naszej linii rodowej (a nawet szerzej - wszystkich naczelnych). Nie wiemy też dlaczego na końcu tego procesu ludzki mózg okazał się tak wspaniale "egzaptowany" do języka i myślenia symbolicznego. Być może, korzyści wynikające z doskonalenia samej intuicji wystarczały, by podtrzymywać dokonujący się proces, choć z pewnością coś specjalnego musiało charakteryzować wczesne hominidy, skoro proces ten dotyczył właśnie tej, a nie innej grupy. Warto przy tym podkreślić, że istnienie samej egzaptacji nie jest niczym niezwykłym. Wykazano na przykład ostatnio, że zdolności do mówienia i pisania ulokowane są w przeciwległych półkulach mózgu. Umiejętność pisania nie może być więc po prostu konsekwencją posiadania mowy, gdyż zależy od odrębnych rozwiązań neuronalnych. Potencjalna zdolność do mówienia i pisania musiała już być obecna u wczesnych przedstawicieli Homo sapiens, choć faktyczna umiejętność posługiwania się pismem została wynaleziona w 50 tysięcy lat po opanowaniu mowy - i to niejednocześnie i nie u wszystkich ludów zamieszkujących Ziemię.
Na nieszczęście, zapis paleontologiczny i archeologiczny jest szczególnie niekompletny dla tego krytycznego okresu naszych dziejów, gdy powstawały kluczowe elementy psychiki. Mamy silne dowody, by sądzić, że ludzie o nowoczesnej anatomii narodzili się w Afryce, ale wydaje się - przynajmniej w świetle przesłanek, którymi dotąd dysponujemy - że nastąpiło to na długo przed powstaniem właściwych nam zdolności psychicznych. (Jak wspominałem, nie ma szczególnych powodów, by sądzić, że nowe zachowania i nowe technologie powstają jednocześnie z narodzinami nowych gatunków.) Pozostaje jednak pytanie: jak to się stało, że Homo neanderthalensis potrafił przez 60 tysięcy lat współżyć na Bliskim Wschodzie z przedstawicielami gatunku, który anatomicznie nie różnił się od dzisiejszych ludzi? Czy ta długotrwała koegzystencja - i kulturowe podobieństwo - oznacza, że mózgi obu form były identyczne? Gdyż, jeśli tak, oznaczałoby to, że wewnętrzna przebudowa "uzwojenia" współczesnego mózgu musiała nastąpić dziesiątki tysięcy lat po ustaleniu się kostnej struktury anatomicznej naszego gatunku, co zresztą sugerowało kilku badaczy. Muszę przyznać, że z trudem przychodzi mi przyjąć taką tezę, nie pozostawiałoby to bowiem zbyt wiele czasu tym "nowym ludziom" na ekspansję z ich domniemanej afrykańskiej ojczyzny i zastąpienie na całym świecie autochtonicznych mieszkańców, którzy wprawdzie wyglądali tak samo, ale których mózgi miały "uzwojenie" bardziej archaiczne. Tak czy inaczej, materiał kopalny w żadnym razie nie daje podstaw do głoszenia takiego scenariusza.

Jedyną oczywistą alternatywą jest przyjęcie tezy, że zarówno pod względem anatomicznym, jak i wewnętrznej struktury mózgu, człowiek współczesny narodził się ze wszystkimi niezbędnymi egzaptacjami, ale cała ta misterna aparatura pozostawała niewykorzystana aż do czasu jej "odpalenia" przez jakiś specyficzny bodziec - najprawdopodobniej narodziny języka. Niewykluczone, że te nasze egzaptacje mózgu powstały w wyniku zjawisk raczej epigenetycznych (związanych z ontogenezą), nie zaś ściśle genetycznych - rozwój płodowy mózgu i powstawanie nowych szlaków neuronowych odbywają się w znacznej mierze poprzez selektywną eliminację znacznej liczby nadprogramowych komórek nerwowych. We wczesnym okresie życia dziecka uczenie się języka (a nawet wielu języków jednocześnie) przebiega niemal bezproblemowo; jednak około dziesiątego roku życia szlaki neuronowe, w które "wgrywany" jest język, ulegają standaryzacji i odtąd opanowanie nowych języków staje się znacznie trudniejsze. Zdobywanie języka wiąże się więc z odpowiednim przebiegiem zmian rozwojowych w mózgu, i można sobie bez kłopotu wyobrazić, że jakaś wczesna, rudymentarna forma języka mogła powstać - być może zrazu wśród dzieci - poprzez niewielką modyfikację ontogenezy mózgu; późniejsze doskonalenie struktury języka i dywersyfikacja coraz to nowych grup językowych mogły już zachodzić bez angażowania anatomii. Wydaje się w każdym razie, że rozprzestrzenienie się języka (wraz z towarzyszącymi mu zdolnościami psychicznymi i behawioralnymi) dokonywało się "odśrodkowo" - od centrum jego narodzin, poprzez kontakty i przyswajanie przez ludzi już wcześniej "egzaptowanych" do jego przyjęcia - niż przez geograficzną ekspansję samych nosicieli tego nowego środka komunikacji, co (z konieczności) musiałoby oznaczać eliminację wszystkich, którzy byli go pozbawieni.
Jest czymś frustrującym, że doszedłszy do końca naszej opowieści musimy przyznać, że wciąż nie wiemy zbyt dobrze jak, gdzie, kiedy i w jaki sposób człowiek zdobył świadomość, która tak bardzo wyróżnia go spośród milionów innych stworzeń. Z całą pewnością, nasza zdolność do tworzenia i manipulowania symbolami umysłowymi nie była z góry założonym rezultatem trwających przez miliony lat procesów ewolucyjnych, choć to właśnie one wyposażyły nas wreszcie w całe "oprzyrządowanie", niezbędne do produkowania mowy. W kategoriach innowacji anatomicznych czy genetycznych nie nastąpił zresztą żaden radykalny przełom, a raczej drobna, choć emergentna zmiana, która zaszła dość nagle i stosunkowo późno w naszych dziejach. Jednak to doniosłe wydarzenie nie daje się, niestety, odczytać z kości i zębów, stanowiących podstawowe świadectwa ewolucji, a zapis archeologiczny, jak widzieliśmy, jest skrajnie niekompletny i wybiórczy, stanowiąc jedynie krzywe i wyblakłe zwierciadło zachowań naszych przodków. Choć jednak u zarania tych dziejów prawdopodobieństwo, że wszystkie niezbędne elementy zjawią się na czas i we właściwej kolejności było znikomo małe, to przecież to samo można powiedzieć o każdej cesze i każdym wydarzeniu ewolucyjnym. Patrząc z tej perspektywy, sam fakt narodzin świadomości staje się znacznie mniej niezwykły, niż cecha, której dotyczy.
Cóż więc można na koniec powiedzieć o nas samych? Po z górą trzech miliardach lat nieprzerwanej ewolucji życia, ludzie, i tylko oni, jako jedyni z milionów potomków wspólnego przodka całego ożywionego świata, mogą poszczycić się wielkimi mózgami wraz z w pełni uformowanymi umysłami, które w nich "rezydują" (sam wielki mózg to nie wszystko - neandertalczycy mieli nie mniejsze). A umysł to coś wielce złożonego, niepodobnego w niczym do automatu, którego wszystkie połączone podzespoły współpracują gładko dla osiągnięcia zamierzonego celu; jest on raczej konglomeratem dawnych składników emocjonalnych i refleksyjnych, pobieżnie skleconych cienkim naskórkiem racjonalności. Nasz umysł nie jest logiczną jednością, ale raczej dość przypadkowym produktem długiej historii ewolucyjnej mózgu, którego poszczególne elementy wciąż oddziałują na nasze zachowania i wciąż przypominają nam o naszej więzi z resztą ożywionego świata. I właśnie te drzemiące w nas pokłady ewolucyjnej przeszłości czynią z nas nie tylko stworzenia niezwykłe w swej wyjątkowości, ale też niezwykle niebezpieczne - dla nas samych i dla innych żywych istot.
Zarówno świadectwa archeologiczne jak i paleontologiczne pokazują, że ostateczny krok, dzięki któremu staliśmy się ludźmi, nie był prostą ekstrapolacją wcześniejszych tendencji rozwojowych. Dlatego właśnie tak trudno dziś wyjaśnić wszystkie osobliwości naszych zachowań, wyjść poza proste stwierdzenie, że wynikają one z interakcji pomiędzy starymi i nowymi strukturami mózgu i są syntezą wielu niezbyt dopasowanych do siebie elementów. Nasze człowieczeństwo jest i pozostanie domeną zainteresowania psychologów, neurobiologów, filozofów, pisarzy, artystów... O tym jak powinniśmy żyć, i czego nie powinniśmy czynić, mówią nam zaś etycy, filozofowie i - z boską pomocą - prawnicy. A przyszłość całego naszego gatunku spoczywa w rękach polityków - i miliardów zwykłych ludzi. Zadaniem paleontologa jest natomiast ostrzeganie, że natura, która wyposażyła nas w potężne i z trudem dające się kontrolować środki, nie dała nam żadnych gwarancji, że potrafimy posługiwać się nimi w rozumny sposób. To od nas samych zależy, czy zasłużymy sobie na dumne, ale mocno na wyrost nadane miano "człowieka mądrego". Czego więc możemy oczekiwać po naszej ewolucyjnej przyszłości? To będzie tematem ostatnich stron tej książki.

Post scriptum

Ludzie chcą stale wiedzieć nie tylko, skąd przychodzą, ale także dokąd zmierzają - i od narodzin w XIX wieku teorii ewolucji, nasze pochodzenie i nasza przyszłość połączyły się nierozerwalnym węzłem. Zważywszy na rozpowszechniony obraz ewolucji, jako powolnego i stopniowego procesu rozwoju nietrudno zrozumieć, jak doszło do powstania tego związku; dodatkowo, szybkość zmian kulturowych, jakie dokonują się w naszych czasach (pod wpływem zupełnie innych mechanizmów, trzeba dodać) przydały takiemu spojrzeniu pozornej wiarygodności. Nie bez znaczenia jest też rozwijający się "przemysł" futurologiczny, sprowadzający się głównie do ekstrapolacji odkrywanych w dziejach trendów. Przeszłość zawsze i bez wahania traktowano jako klucz do przyszłości; tylko prawdziwi wizjonerzy z trudem przebijali się ze swymi przepowiedniami niezwykłych i niespodziewanych zjawisk i wydarzeń.
Nic dziwnego, że popularne przedstawienia człowieka przyszłości malują nieodmiennie istoty obdarzone wielkimi głowami i superlogicznym, przenikliwym umysłem. Te wielkogłowe istoty, obdarzone poza tym wątłymi ciałami o patykowatych kończynach, poruszają się z gracją pośród niezmierzonych cudów technologicznej wynalazczości. Jako ekstrapolacja, taka wizja jest całkiem uprawniona; nie ulega bowiem wątpliwości, że w toku ewolucji głowa ulegała powiększeniu, ciała delikatniały, a technologia rosła w siłę - w ostatnich czasach z nadzwyczajną szybkością. Czy jednak na pewno dotychczasowe procesy i osiągnięcia mogą stanowić wyznacznik przyszłych zjawisk? Osobiście - wątpię. Po pierwsze, musimy pamiętać, że zmiany ewolucyjne miały zawsze charakter sporadycznych zdarzeń, a nie stałych i kierunkowych trendów. Co więcej, w ciągu pierwszej połowy okresu istnienia hominidów na Ziemi, trudno mówić w ogóle o jakichś istotniejszych zmianach w budowie i funkcjonowaniu praludzi. Nawet pierwsi wytwórcy narzędzi nie różnili się zbytnio od swych poprzedników; a gdy wreszcie zaczęły powstawać ich prymitywnie łupane otoczaki, potrzeba było kolejnego miliona lat, by w ich technologii pojawiły się istotne udoskonalenia. I tak było ze wszystkim: zarówno anatomia, jak technologia, podlegały jedynie epizodycznym zmianom (w różnych zresztą kierunkach), a nie stałemu, powolnemu dążeniu do doskonałości.
Ta nowa wizja, choć dla wielu może być rozczarowaniem, pozostaje w zgodzie z nowymi poglądami na temat złożoności procesów ewolucyjnych. Jeśli bowiem ewolucja polega raczej na dywersyfikacji i specjacji, niż na stopniowej akumulacji drobnych zmian - i jeśli historia poszczególnych gatunków to raczej powtarzalność niezmiennych stereotypów - to nie powinniśmy się dziwić, że zasadnicze innowacje w naszej linii rodowej pojawiały się rzadko i skokowo. Niezależnie więc od tego, czy w naszych rozważaniach nad biologiczną przyszłością gatunku ludzkiego zechcemy oprzeć się na teorii ewolucji, czy na pozostawionym nam przez przodków zapisie kopalnym, pytanie, które musimy sobie postawić jest zasadniczo takie same: czy istnieją obecnie warunki dla ewolucyjnych modyfikacji Homo sapiens?
Jak już wiemy, nowości ewolucyjne prowadzące do specjacji pojawiają się zwykle w małych i izolowanych lub na wpół izolowanych populacjach. Tego typu populacje były w okresie plejstocenu - epoce szybkich i znacznych zmian ekologicznych i geograficznych - rozrzucone po całym globie i w takim właśnie kontekście narodził się nasz gatunek. Dziś jednak sytuacja jest diametralnie różna. Liczba ludności na świecie osiągnęła sześć miliardów i stale rośnie. Współczesne środki transportu usunęły bariery między regionami i połączyły odseparowane dotąd obszary. Ludzie są bardziej mobilni niż kiedykolwiek w przeszłości. Nawet najodleglejsze populacje nie są już dziś - tak jak w przeszłości - izolowane, a mieszanie się ludzi z najprzeróżniejszych obszarów geograficznych zachodzi na coraz większą skalę. W rezultacie - i to można stwierdzić bez wahania - nie istnieją dziś po prostu warunki dla dalszych ewolucyjnych innowacji w obrębie naszego gatunku. Współczesny Homo sapiens to jedna wielka populacja, zasiedlająca całą planetę - nigdy w przeszłości Ziemi, w dziejach żadnego gatunku, nie było tak bardzo niesprzyjających warunków dla utrwalania się ewolucyjnych nowości. I, jeśli nie zdarzy się coś strasznego i nieprzewidzianego, tak już pozostanie.
Jasne, "coś strasznego" może zdarzyć się w każdej chwili. Jakiś wirus, równie przerażający jak HIV, ale bardziej od niego odporny, może już czaić się gdzieś za rogiem. Również kometa lub inne ciało kosmiczne, podobne do tego, które przyniosło zagładę dinozaurom, może już lecieć w naszym kierunku - i próżno liczyć, że technologia pomoże nam uniknąć przykrych konsekwencji przyszłego impaktu (kolizji z Ziemią). Ostatnie obliczenia szacują prawdopodobieństwo takiego zdarzenia (i zderzenia) na bliskie zeru dla najbliższych stu tysięcy lat; kiedyś jednak taki impakt po prostu musi się zdarzyć. W znacznie bliższej przyszłości może też okazać się, że nasz naszpikowany technologią świat staje się zbyt skomplikowany i zbyt trudny do kontroli - jakieś ogniwo tej pajęczej sieci globalnej współzależności może się zerwać; z trudnymi do przewidzenia konsekwencjami. Jeszcze groźniejsze mogą być skutki przeeksploatowania jednego lub wielu z ekosystemów; znów - o możliwych globalnych konsekwencjach. Lista takich czarnych scenariuszy jest nieskończona, a każdy z nich może oznaczać drastyczne zmniejszenie liczebności i zwiększenie fragmentacji ludzi na Ziemi. A to, w konsekwencji, może na nowo uruchomić mechanizm naszej ewolucji.
Czy jest się w ogóle czym przejmować (lub cieszyć)? No cóż, jeśli przyjąć, że wyobraźnia autorów fantastyki naukowej odzwierciedla choć trochę naszą zbiorową nieświadomość, to pewnie tak. Nie ulega na przykład wątpliwości, że twórcy Spocka ze Star Treck poruszyli napiętą strunę, kreując postać o nadludzkiej racjonalności. Jest bowiem dla nas coś zniewalającego w wizji istoty zupełnie wolnej od całego bagażu (balastu?) naszych emocji, których ewolucyjne korzenie sięgają tak głęboko. To w końcu przecież te niedające się okiełznać irracjonalne emocje pchały nas niejednokrotnie do najgorszych nieszczęść, które sprowadzaliśmy na samych siebie (i na inne gatunki) w ciągu całej naszej historii. Ale ten medal ma, rzecz jasna, także drugą stronę - któż z nas chciałby być automatem, wyzbytym emocji, a przez to także uniesień, miłości i szczęścia?
W rozważaniach nad naszą (biologiczną) przyszłością fantastyka naukowa eksploruje najprzeróżniejsze możliwości. Jedną z nich są podróże w przestrzeni kosmicznej. Co by się stało, gdyby udało się założyć niewielką kolonię na odległej planecie czy księżycu? Przy małej wielkości populacji i całkiem nowych warunkach "ekologicznych" mielibyśmy spełnione warunki dla wznowienia procesów ewolucyjnych. Ale czy na pewno? Nawet jeśli podróże kosmiczne staną się kiedyś codziennością - co wcale nie jest pewne - to każda tego typu kolonia będzie i tak podtrzymywana przy życiu przez nieustające kontakty z Ziemią. Izolacja nie będzie więc całkowita - a stąd i prawdopodobieństwo powstania nowego gatunku raczej niewielkie. Ale nawet gdyby jakimś cudem kolonia kosmiczna była w stanie utrzymać się przy życiu w pełnej izolacji, gdyby zerwane zostały wszelkie kontakty z Ziemią, to i tak jej przyszłe losy byłyby całkowicie nieistotne dla życia pozostałego na naszej planecie. I podobnie jest z inżynierią genetyczną, kolejnym z ulubionych motywów fantazji naukowej. Wbrew pozorom i tutaj także nie ma co szukać mechanizmów dla przyszłych zmian o charakterze ewolucyjnym. Nowe sztucznie otrzymane genotypy mogłyby się utrzymać jedynie poprzez oddzielenie posiadających je osobników od całej reszty populacji. Nawet jeśli przyjmiemy nieprawdopodobne założenie, że takie manipulacje na ludziach będą kiedykolwiek dozwolone - i prowadzone - to i tak tego typu innowacje genetyczne pozostaną cechą małych "laboratoryjnych" populacji, bez wpływu na stan gatunku Homo sapiens jako całości.
Nasza (biologiczna) przyszłość rysuje się więc w różnych barwach. Po pierwsze - i niestety zarazem - nie mamy co liczyć, że ewolucja obdarzy nas wreszcie nadludzką inteligencją i wybawi z naszych szaleństw i sprzeczności. Z drugiej jednak strony, możemy szukać pocieszenia w fakcie, że na zawsze już pozostaniemy zapewne takimi samymi niezgłębionymi, ekscentrycznymi i ciekawskimi istotami jak dotąd. Jeśli nie zdarzy się coś zupełnie nieprzewidzialnego pozostaniemy po prostu sobą - z wszystkimi tego konsekwencjami - i musimy nauczyć się jak najlepiej żyć z tą świadomością. Doskonałość zaś pozostanie, jak zawsze, czystą iluzją.

http://czytelnia.onet.pl/0,707,0,1,nowosci.html

Akcje Dokumentu
« Grudzień 2024 »
Grudzień
PnWtŚrCzPtSbNd
1
2345678
9101112131415
16171819202122
23242526272829
3031