Aleksandra Kowalczyk, "Obudź w sobie zwierzę" (2005)
"Ozon" nr 11, 30.06.2005, http://www.ozon.pl/a_tygodnikozon_2_1_273_2005_11_1.html
Obudź w sobie zwierzę
>
Aleksandra Kowalczyk<p>
--------------------------------------------------------------------------------
Duńscy naukowcy dowiedli, że fizjologia człowieka nie zmieniła się od 200 tys. lat. Specjalnie na tę okazję przygotowaliśmy minielementarz każdego szanującego się potomka małpoludów. Kilka prostych rad pomoże nam żyć w zgodzie z naszą prawdziwą zwierzęcą naturą.
--------------------------------------------------------------------------------
>
Człowiek – to brzmi dumnie. A może już czas spojrzeć prawdzie w oczy? I przestać cytować Maksyma Gorkiego, którego słowa odmieniają dziś na wszystkie sposoby zwolennicy tezy o wyjątkowej pozycji człowieka w przyrodzie. Wyniki badań opublikowane właśnie przez naukowców z uniwersytetu w Kopenhadze dowodzą, że z fizjologicznego punktu widzenia wciąż jesteśmy takimi samymi zwierzętami, jakie zamieszkiwały afrykańską sawannę 200 tys. lat temu. Jedyną innowacją są geny odpowiedzialne za obronę przed nowotworami i chorobami. One zadecydowały o przetrwaniu naszego gatunku, bo zmieniają się znacznie szybciej niż my sami – donoszą badacze w najszerszej jak dotąd analizie zróżnicowania genetycznego ludzi. <p>
To właśnie te geny wspomagają naszą odporność, przeciwdziałają tworzeniu się guzów nowotworowych i sterują usuwaniem zużytych lub uszkodzonych komórek. Gdyby się nie zmieniły, nie zdołalibyśmy się oprzeć epidemiom nękającym naszą cywilizację i wydłużyć o kilkadziesiąt lat przeciętnej długości życia. Nasze trawienie, budowa szkieletu czy owłosienie nie zmieniły się jednak, odkąd ganialiśmy antylopy po sawannie.
Bo niby kiedy miały to zrobić? Przez 10 tys. lat naszej cywilizacji? Z punktu widzenia 7 mln lat ewolucji człowieka to zaledwie mgnienie oka. A prawda o nas jest taka, że gnieżdżąc się w miastach, nie zdołaliśmy uciec od swoich korzeni. I nie ma co załamywać rąk. Ponieważ większość z nas nie ma pojęcia o stylu życia praludzi, przygotowaliśmy krótki elementarz każdego szanującego się potomka małpoludów. Kilka prostych rad przydatnych do życia w zgodzie z naszą zwierzęcą naturą.
Jedz połowę (a pizzy nie jedz w ogóle)
Czy ktokolwiek z nas, biorąc rano do ręki chrupiący tost, zdaje sobie sprawę, że ewolucja naszego układu pokarmowego zakończyła się blisko milion lat temu? I co z tego? – zapyta zirytowany amator gorącego pieczywka, zatrzymując apetyczną kromkę w drodze do ust. Ano wiele. Na przykład to, że dopiero 10 tys. lat temu narodziło się rolnictwo. I dopiero wtedy w naszej diecie pojawiła się mąka. Ludzki organizm nie miał więc szans, by nauczyć się trawić zawarte w niej węglowodany. „Nasza fizjologia odżywiania jest bardziej dostosowana do menu paleolitycznego niż do produktów z półek supermarketów” – napisał prof. Marek Konarzewski w wydanej właśnie książce „Na początku był głód”. Nasi poprzednicy na ewolucyjnej drabinie żywili się chudym mięsem, rybami, świeżymi owocami, warzywami i orzechami. Jadłospis ten zawierał niewiele węglowodanów i tłuszczów, za to dużo białka i błonnika. Dziś jest dokładnie na odwrót. Zmorą bogatych społeczeństw Europy i Ameryki są ogromne ilości cukrów zjadanych bez żadnego umiaru wraz z potrawami mącznymi oraz tłuste sosy i mięsiwa.
A więc co jeść, by żyć w zgodzie z ewolucją gatunku? Nie ma jak dieta myśliwych i zbieraczy epoki przedrolniczej – przekonują dietetycy z uniwersytetu w Liverpoolu na łamach magazynu naukowego „Journal of Nutritional and Environmental Medicine”. Potwierdzają to badania dr. Staffana Lindeberga ze szwedzkiego uniwersytetu w Lund prowadzone na rdzennych mieszkańcach Papui-Nowej Gwinei, których dieta jest mocno zbliżona do pożywienia humanoidów. Żywią się oni owocami, rybami, orzechami kokosowymi i bulwami yam. Rzadko cierpią na choroby serca czy cukrzycę, tak częste wśród mieszkańców Zachodu. Dla czytelników przerażonych wizją poszukiwania bulw yam w osiedlowych delikatesach mamy dobrą wiadomość – uczeni doceniają też zalety diety śródziemnomorskiej. Mówią, że gdyby wyrzucić z niej nasycone węglowodanami włoską pizzę czy francuskie bagietki, byłoby to menu bliskie diecie optymalnej.
Przyszedł czas na pytanie dla wielu znacznie bardziej dotkliwe: ile jeść? Przez miliony lat konkurowania z innymi zwierzętami o jedzenie nasi przodkowie wielokrotnie poznawali smak głodu. Dlatego ich organizmy wykształciły mechanizm pozwalający w czasach obfitości pokarmu, na przykład po upolowaniu antylopy, odkładać zapasy na czarną godzinę. Sprawdzało się to jeszcze w czasach średniowiecza, ale teraz, gdy mamy jedzenia pod dostatkiem, a czarna godzina jakoś nie chce nadejść – po prostu gromadzimy coraz grubszą warstwę tłuszczu. Co więcej, nawet wtedy, gdy w desperackim akcie stosujemy jakąś dietę, ograniczając racje żywnościowe do minimum, nie chudniemy. Dlaczego? To również sprawka naszej genetycznej przeszłości. Natychmiast po głodówce otrzymujemy od przerażonego wizją głodu organizmu silny nakaz obżarstwa. Organizm stara się po prostu nadrobić straty i funduje nam doskonale opisany już we wszystkich pismach kobiecych efekt jo-jo.
Jak sobie z tym radzić? Po pierwsze, zauważyć, że zmieniły się warunki, i z powodów podanych powyżej nie żywić się trybem prehistorycznego myśliwego w rytmie obżarstwo–głodówka. Po drugie, rozważyć najbardziej skuteczną z dostępnych diet, tzw. dietę JP („jedz połowę”). „Dieta niskokaloryczna spowalnia starzenie mózgu” – twierdzą naukowcy w najnowszych doniesieniach i nie jest to czcza gadanina. Badania prowadzone m.in. na innych ssakach naczelnych pokazały, że ograniczenie kaloryczności przyjmowanych pokarmów przy jednoczesnym zachowaniu ich wartości odżywczych może wydłużyć życie zwierząt nawet o 30 proc. Doświadczenia dietetyków mówią dokładnie to samo o ludziach.
PROSTUJ PLECY (tylko tak dogonisz antylopę)
W utrzymaniu pięknej sylwetki pomoże nam też uświadomienie sobie, że w końcu nie po to naszym przodkom wydłużyły się kości nóg i przyjęli oni postawę wyprostowaną, abyśmy teraz kulili się za biurkami wygięci w chińskie „s”. Nasi przodkowie stanęli na dwóch nogach, aby móc sprawnie biegać po ogromnych połaciach sawanny, poszukując pokarmu i polując. Świadczy o tym solidna konstrukcja ścięgien i więzadeł zbudowanych z wyjątkowo dużej ilości kolagenu, organicznego odpowiednika gumy. Co więcej, ewolucja przystosowała nas do oddychania przez usta podczas długiego wysiłku fizycznego w wysokiej temperaturze. Tej umiejętności nie mają nasi najbliżsi krewni – małpy człekokształtne. Dzięki niej sprawnie wentylujemy płuca i przeciwdziałamy przegrzaniu organizmu. Tę samą funkcję pełni nasza zdolność do pocenia się i rzadkie owłosienie skóry. Po co nam takie przystosowania do maratońskich biegów? Ot, choćby po to, by urządzać polowania z nagonką. Taką taktykę wciąż stosują myśliwi z afrykańskiego plemienia Hadza, którzy potrafią truchtać godzinami za upatrzoną ofiarą, aż wyczerpane zwierzę wreszcie padnie i da się do siebie zbliżyć na odległość strzału z łuku. Paleolityczni myśliwi, tak jak dzisiejsi Afrykanie, w biegach sprinterskich nie mogli się równać z większością mieszkańców sawanny i również zamęczali ich swoją wytrzymałością – antylopy ganiane przez długie godziny po prostu zdychały z wycieńczenia.
Z punktu widzenia naszej zwierzęcej natury najlepiej by było, abyśmy biegali po polach i łąkach, zamiast siedzieć przy biurku. Tyle że to niewykonalne. Spójrzmy więc przyjaznym okiem na kwestię ergonomii stanowiska pracy – proste plecy, nogi ugięte pod kątem prostym, monitor na wysokości oczu i jak najczęstsze przerwy w pracy – choć to rady wyjęte niemal żywcem z instrukcji BHP, nie są one wydrukowane tylko po to, by papierkom w firmie stało się zadość. Rwa kulszowa, czyli bóle lędźwiowo-krzyżowego odcinka kręgosłupa, spowodowana jest złym traktowaniem układu kostnego. Jeśli się do tego dołoży wady postawy nabyte w dzieciństwie (15 proc. dzieci cierpi na boczne skrzywienie kręgosłupa, czyli skoliozę), po czterdziestce tego typu dolegliwości mamy jak w banku.
WYRZUĆ Z AUTA PLUSZOWĄ MASKOTKĘ (a będziesz miał koci wzrok)
Przed monitorem komputera czy nad rzędami drukowanych cyferek tracimy paleolityczną zdolność patrzenia w dal, do którego od zawsze przystosowane były nasze oczy. Wytrenowany ludzki wzrok potrafi na kilometr dostrzec przedmiot wielkości jednego metra. Nasi przodkowie mieli czego wypatrywać na sawannie, na której aż roiło się od wrogów czy potencjalnych dań mięsnych. Aż tu nagle zostaliśmy zmuszeni do patrzenia na obiekty oddalone o kilkadziesiąt centymetrów. Według najnowszych danych na krótkowzroczność cierpi 30 proc. Europejczyków i aż 60 proc. Azjatów. Czy można temu zapobiec? W pewnym stopniu tak, mimo że skłonność do niej jest dziedziczna. Co kilkadziesiąt minut róbmy krótkie przerwy w pracy czy czytaniu książki i przez chwilę starajmy się patrzeć w oddalony punkt za oknem. Jeśli nie ma takiej możliwości, bo za oknem wybudowano nowy piękny blok, zasłońmy rękoma oczy i ustawmy ostrość na dal. Wystarczy minuta takiego eksperymentu, żeby wzrok odpoczął. To naprawdę działa.
Po praprzodkach pozostała nam jeszcze inna cenna umiejętność: wyłapywania kątem oka najmniejszego poruszenia. Nasze pole widzenia obejmuje około 200 stopni. To dość dobry wynik w świecie zwierząt – kot, mistrz polowania, widzi w granicach 280 stopni. Ta umiejętność sprawdza się nie tylko w warunkach sawanny, ale też podczas prowadzenia samochodu. Problem w tym, że przyczepiona pod przednim lusterkiem płyta kompaktowa czy zabawna pluszowa maskotka uniemożliwiają wykorzystanie pożytecznego narzędzia, w jakie wyposażyła nas ewolucja.
nie STRESUJ SIĘ (niczym sarna)
Dla paleolitycznych praojców dobry wzrok oznaczał być albo nie być. Gdy zauważali niebezpieczeństwo, przyczajali się i sprawdzali, czy nie zostali zauważeni. Ten atawizm pozostał nam do dziś. To dlatego skarceni przez szefa reagujemy dokładnie tak jak nasi przodkowie na atak lwa – zastygnięciem w bezruchu, zwolnieniem akcji serca i metabolizmu. Reakcję tę pierwsi opisali niedawno w magazynie „Psychophysiology” uczeni brazylijscy. Podczas eksperymentu na Uniwersytecie Federalnym w Rio de Janeiro ochotnikom pokazywano ilustracje, m.in. okaleczonych ludzi. Na ten właśnie widok w badanych zamierały ważniejsze funkcje życiowe, co zarejestrowały urządzenia do elektrokardiografii i posturografii (mierzenia ruchów ciała). Podobnie na zagrożenie reagują na przykład sarny.
>
Dopiero po chwili bezruchu organizm uruchamia swoją najsilniejszą broń – mechanizm „walcz lub uciekaj”. Jego pierwsze objawy to gwałtowne pocenie się i nagły skok poziomu adrenaliny. W wyniku jej działania jelito cienkie wstrzymuje pracę, odbyt zaciska się, wątroba wyrzuca do krwiobiegu zmagazynowany w niej cukier (paliwo dla mięśni), a częstość skurczów serca się podwaja. Oddech staje się głębszy i szybszy, dzięki czemu krew otrzymuje więcej tlenu, aby przygotować organizm do starcia z przeciwnikiem. Towarzyszą temu pokazy siły, jak stroszenie (u większości ludzi – dość już jednak symbolicznego) owłosienia czy zaciskanie dłoni w pięści, co odpowiada szczerzeniu zębów u zwierząt. W razie rzeczywistego zagrożenia reakcja ta daje szansę ocalenia głowy. Umiejętności wyzwalania takiej energii i panowania nad nią uczy się sportowców i żołnierzy. Ich trening to nie tylko wysiłek fizyczny, lecz także oswojenie strachu przed sprawdzianem. Szczególnie brutalnym tego przykładem jest bojowy system walki BAS (Bryl Andrzej System), polska metoda szkolenia jednostek specjalnych sprawdzająca się w bardzo bliskim kontakcie z przeciwnikiem. Żołnierzy najpierw uczy się przełamywania bariery bólu i strachu przed urazem czy nokautem, zadając im cierpienia prawie takie same jak w rzeczywistej walce. W ten sposób wyłącza się towarzyszące takiemu starciu emocje. Skoro wiemy, co nas czeka, nie jest to już takie straszne. <br>
Nie inaczej psychiatrzy leczą ludzi chorych na wszelkie fobie. Tyle że tutaj odbywa się to dużo łagodniej. Cierpiący na klaustrofobię będzie musiał zmierzyć się z ciasnym pomieszczeniem, bojący się ciemności – z czarnym jak noc pokojem. Strach trzeba oswoić. A potem niech sobie szef krzyczy, ile wlezie.
ŚPIJ WIĘCEJ NIŻ ŻYRAFA (a mniej niż lew)
Stres nie zawsze musi być szkodliwy. W umiarkowanych ilościach pomaga nam co rano rzucać się w wir obowiązków. Właśnie o tej porze w naszym organizmie wydziela się kortyzol, hormon stresu i walki, który mobilizował naszych przodków do wyruszenia na łowy. Z kolei wieczorem działa melatonina, zwana hormonem ciemności, która nastraja nas do snu. Całym cyklem zawiadują geny. Przez kilka milionów lat nastawiły się na precyzyjny 24-godzinny rytm funkcjonowania. Ten zegar nie lubi zmian, o czym można się przekonać, podróżując do innej strefy czasowej. Efektem takiego wyjazdu będzie senność i trudności z koncentracją. Podobne objawy mają ludzie pracujący w systemie zmianowym. Wielokrotnie dowodzono, że również ich system obrony przed chorobami kuleje. Rada: z zegarem biologicznym nie warto walczyć. Możliwe są kilkugodzinne odstępstwa w jedną czy drugą stronę, ale przestawianie doby nie wróży nic dobrego.
Tak samo istotna jest jakość i długość snu. „Sen jest tak ważną czynnością, że został utrwalony przez ewolucję, mimo że jest to bardzo nieekonomiczne zachowanie” – zauważa na łamach magazynu „Nature” Paul Shaw z Neurosciences Institute w Kalifornii. Bo przecież w czasie snu zwierzęta nie mogą opiekować się młodymi ani zdobywać pokarmu. „Nawet niewielkie zmiany rytmu snu mogą mieć niebezpieczne skutki dla organizmu, dlatego nie możemy go sobie żałować” – sądzi Shaw.
Jak długo powinniśmy spać? W przyrodzie zależy to od tego, czy jesteś drapieżnikiem, czy ofiarą. Sen żyraf trwa niecałe dwie godziny, saren – trzy, a lwów – około 13. Nam, ludziom, potrzeba około ośmiu godzin. W nocy pokonujemy około pięciu cykli przebiegających według schematu: lekki sen wolnofalowy, głęboki wolnofalowy i na koniec sen paradoksalny, czyli faza REM. To wtedy nawiedzają nas marzenia senne. Najbardziej odpowiedzialne zadanie spoczywa na fazie głębokiej: organizm wówczas się regeneruje, a w pamięci długotrwałej utrwalają się przeżyte doświadczenia. Jeśli ta faza skraca się lub znika, sen przestaje pokrzepiać, spłycają się zdolności intelektualne.
Najtrudniej obudzić się w fazie REM. Gdy wówczas zadzwoni budzik, czeka nas znużenie, „długa rozbiegówka” i niemożność obycia się bez kawy. Co na to poradzić?
Cierpiący na chroniczne niewyspanie studenci z Brown University w Rhode Island wymyślili budzik, który śledzi fazy snu właściciela i z alarmem czeka na najlżejszą fazę. Analizuje on fale mózgowe śpiącego przez założoną na głowę opaskę z elektrodami. Gdyby nie ta niedogodność, budzik byłby naprawdę rewolucyjnym wynalazkiem. Ponieważ nie ma go jeszcze w sprzedaży, na razie z własnym snem musimy sobie radzić sami.