|
|
Artykuł pochodzi z "Wiedzy i Życia" nr 9/2000 |
|
|
|
Większość Amerykanów wciąż nie jest przekonanych o słuszności teorii Darwina. Władze Kentucky radzą unikać słowa "ewolucja", a w Kansas nauka o pochodzeniu gatunków nie jest już obowiązkowa. Za głoszenie, że "człowiek pochodzi od małpy", można było nawet stanąć przed sądem...
Pożar, jaki wybuchł szóstego lutego br. w głównym budynku Bryan College w Dayton, w stanie Tennessee, nie był wynikiem podpalenia. Przyczyną było zwarcie na drugim piętrze zbudowanego w 1935 roku gmachu. Straty oszacowano wstępnie na 10 mln dolarów, ale college utracił tymczasowo 90% swych sal wykładowych i większość pomieszczeń biurowych. Pomimo znacznych strat i zniszczeń - obejmujących także całą niemal bibliotekę - dziennikarzy relacjonujących ten incydent najbardziej interesowała jedna spalona książka.
Nie był to nawet "biały kruk" czy średniowieczny inkunabuł, lecz jeden z egzemplarzy dzieła Karola Darwina "O powstawaniu gatunków drogą doboru naturalnego". Jednak ta właśnie pozycja miała swą osobliwą historię - jej właścicielem był William Jennings Bryan, mąż stanu unieśmiertelniony w nazwie uczelni. Pamięta się go dziś głównie z racji roli, jaką odegrał w 1925 roku w czasie słynnego (czy raczej niesławnego) "małpiego procesu". Bryan wystąpił w tym procesie jako oskarżyciel posiłkowy, protestując przeciwko nauczaniu teorii ewolucji.
Podczas procesu w Dayton młodego nauczyciela miejscowej szkoły - Johna T. Scopesa - oskarżono o złamanie świeżo ustanowionego w stanie Tennessee prawa zabraniającego głoszenia nauk Darwina w szkołach publicznych. Sprawa nabrała takiego rozgłosu, że niektórzy komentatorzy nazwali ją "procesem stulecia", a sam Bryan zyskał reputację klasycznego przedstawiciela amerykańskiego antyintelektualnego ciemnogrodu, utożsamianego z południowym obszarem Ameryki, zwanym "pasem biblijnym". Znacznie lepszym kandydatem na patrona uczelni wydawałby się broniący oskarżonego nauczyciela Clarence Darrow. Był to słynny amerykański adwokat, znany ze swego niezłomnego ateizmu i walki z "religijnymi zabobonami".
Dla tych, którzy uczą się historii Stanów Zjednoczonych z hollywoodzkich filmów i popularnej prasy - a wierzcie mi, że liczba ich jest niemała - zaskoczeniem była książka napisana przez Edwarda Larsona, profesora prawa i historii na Georgia State University w Athens, pt. "Summer for the Gods: The Scopes Trial and America's Continuing Debate over Science and Religion" (Lato bogów: proces Scopesa i nieprzerwana amerykańska debata na temat nauki i religii), wydana przez Harvard University Press w 1997 roku. Autor wykazał w niej w przekonywający sposób, że potoczne wyobrażenia o okolicznościach, przebiegu i konsekwencjach "małpiego procesu" oparte były na micie niezbyt przystającym do rzeczywistych wydarzeń historycznych.
Twórcami tej legendy było dwóch amerykańskich dramaturgów, Jerome Lawrence i Robert E. Lee, którzy zainspirowani procesem Scopesa napisali w 1955 roku sztukę teatralną "Inherit the Wind". Jej oddziaływanie spotęgował film (jego polski tytuł brzmi "Kto sieje wiatr"), nakręcony na motywach dramatu w 1960 roku przez Stanleya Kramera, ze Spencerem Tracy w jednej z głównych ról. Obraz stał się wkrótce jedną z klasycznych pozycji amerykańskiej kinematografii, a fikcyjny w znacznej mierze dramat urósł z czasem do rangi powszechnie przyjętej wersji historii. Oto, jak - w wielkim skrócie - prezentowana była ona kilku pokoleniom Amerykanów.
Akcja filmu toczy się w połowie lat dwudziestych, w ponurym miasteczku zdominowanym przez nietolerancyjnych, religijnych bigotów. Kiedy stanowa legislatura ustanawia prawo zabraniające nauczania ewolucji, miejscowy nauczyciel biologii zostaje aresztowany w trakcie lekcji i wtrącony do więzienia. Na jego proces przybywa prominentny niegdyś polityk i trzykrotny kandydat na prezydenta z ramienia Partii Demokratycznej, który na starość został obrońcą "starej, dobrej religii". To właśnie jego niestrudzonej agitacji Tennessee zawdzięcza nowe ustawodawstwo chroniące niewinną młodzież przed demoralizującym wpływem darwinizmu. Polityk podejmuje się pomóc lokalnemu oskarżycielowi.
Trafia jednak na godnego siebie oponenta - oskarżonego broni jeden z najsłynniejszych amerykańskich adwokatów, znany z tego, że w procesach morderców miał zwyczaj obarczać społeczeństwo odpowiedzialnością za stworzenie warunków prowadzących do zbrodni. Jest on ateistą i uważa, że jego rola w procesie polega na obronie Nauki i Rozumu przed atakami religijnej nietolerancji. Pomimo fanatyzmu obserwatorów procesu udaje mu się sprowadzić sprawę do konfrontacji racjonalizmu z religijnym fundamentalizmem. Podczas procesu udowadnia popieranemu przez miejscową społeczność oskarżycielowi brak konsekwencji i zdolności logicznego wnioskowania. Przypiera go do muru i doprowadza do całkowitej retorycznej klęski. Rozum triumfuje. Nauczyciel zostaje co prawda skazany, ale jego oskarżyciel jest tak zaszokowany porażką, że dostaje wylewu krwi do mózgu i umiera na sali sądowej.
W porównaniu ze współczesnymi hollywoodzkimi standardami "filmu historycznego" w rodzaju tych, jakimi posługuje się np. Oliver Stone, "Kto sieje wiatr" nosił uderzające znamiona podobieństwa do rzeczywistych zdarzeń. W maju 1925 roku władze ustawodawcze stanu Tennessee rzeczywiście uchwaliły, iż: "Będzie sprzeczne z prawem [...] nauczanie jakiejkolwiek teorii zaprzeczającej prawdziwości historii Boskiego Stworzenia człowieka, tak jak uczy tego Biblia, i uczenie zamiast tego, że człowiek pochodzi od zwierząt niższego rzędu". Poza dodaniem niezbędnego w filmie wątku miłosnego, występujące w nim postaci są wiernie wzorowane na oryginałach. Oskarżyciel posiłkowy - William J. Bryan - rzeczywiście był wybitnym politykiem "w stanie spoczynku" i poza swymi nieudanymi kampaniami prezydenckimi miał za sobą również staż sekretarza stanu w rządzie. Prawdą jest też, że dokonał swego pracowitego żywota latem 1925 roku, choć nie jak wskazywałyby na to wymogi dramaturgii sali sądowej Dayton, lecz w miejscowym hotelu w pięć dni po zakończeniu procesu.
Według Larsona, którego książka jest pierwszym rzetelnym opracowaniem dotyczącym wydarzeń sprzed 75 lat, sztuka Lawrence'a i Lee, a w ślad za nią film Kramera odbiegają od rzeczywistości w kilku istotnych punktach.
Nie oddają przede wszystkim wiernie stanowiska Bryana wobec teorii ewolucji. Choć w filmie przedstawiony został jako ograniczony ignorant, jego poglądy na temat darwinizmu były stosunkowo umiarkowane. Wiemy - choćby z faktu, że miał własny egzemplarz dzieła Darwina, który uległ zniszczeniu w niedawnym pożarze - iż Bryan posiadał wiedzę na temat teorii ewolucji. Jak zdołał ustalić Larson, godził się nawet na to, że niższe organizmy podlegają ewolucyjnym zmianom. Darwinizm nie wyjaśniał jednak, jego zdaniem, pochodzenia człowieka. Dla uzasadnienia tego przekonania posługiwał się argumentami o charakterze nie tylko religijnym.
Uważał po prostu teorię ewolucji za nieudowodnioną, spekulacyjną hipotezę, której nie powinno się prezentować w klasach szkolnych jako "ustaloną prawdę". W tym też duchu prowadził kampanię przeciw ewolucji.
Istotne dla zrozumienia poglądów Bryana było też to, że w latach dwudziestych teoria ewolucji została dość szeroko wykorzystana dla usprawiedliwienia - dziś zarówno intelektualnie, jak politycznie skompromitowanej - doktryny zwanej "społecznym darwinizmem". Głosiła ona, że tak jak ewolucja gatunków zachodzi drogą selekcji prowadzącej do "przetrwania osobników najlepiej przystosowanych" kosztem mniej sprawnych, tak samo ewolucja społeczna jest efektem konfliktu pomiędzy ludzkimi grupami, w których zwycięzcami zostają grupy obdarzone "naturalną wyższością". W przekonaniu Bryana - a nie było to pozbawione podstaw - teoria ewolucji użyta została jako "naukowe" uzasadnienie eugeniki (czyli koncepcji poprawy ludzkiej rasy drogą świadomej selekcji), rasizmu i militaryzmu.
Na kształtowanie się wrogiego stosunku Bryana do teorii ewolucji wpływ miał także raport znanego psychologa religii Jamesa Leuby z Bryn Mawr University, przygotowany na podstawie obszernej ankiety dotyczącej wiary religijnej wśród amerykańskich studentów i profesorów uniwersyteckich. Leuba, którego badania skoncentrowały się na przedstawicielach nauk ścisłych i przyrodniczych, odkrył, że wśród uczonych jest zaledwie 40% ludzi religijnych w konwencjonalnym sensie, a więc ponaddwukrotnie mniej niż w całym społeczeństwie. Co więcej - jego zdaniem - agnostyczny lub ateistyczny stosunek do religii był tym bardziej rozpowszechniony, im "wybitniejszy" był akademicki status uczonego .
Choć Leuba nie interesował się żadną szczególną teorią naukową, jego ankieta wykazała, że najbardziej "bezbożną" dyscypliną naukową jest biologia. Dla Bryana było to ostateczne potwierdzenie jego podejrzenia, że za erozję wierzeń religijnych w wielkiej mierze odpowiada darwinizm stojący w jawnym konflikcie z treścią Księgi Rodzaju. W trakcie procesu Scopesa intencją Bryana nie była obrona religijnego fundamentalizmu przed racjonalizmem, lecz zapewnienie obywatelom prawa (a przynajmniej ich większościowej reprezentacji) do kontroli nad procesem edukacji ich dzieci, w tym także edukacji moralnej, na którą nauczanie darwinizmu (w jego przekonaniu teorii pozbawionej naukowych podstaw) miało potencjalnie negatywny wpływ. Pod tym względem Bryan, którego polityczne przekonania były zdecydowanie postępowe, mógł być wzorem dla dzisiejszych lewicowych krytyków socjobiologii...
Podobnie istotnej "twórczej transformacji" poddany został w filmowej wersji wydarzeń inny bohater, obrońca Clarence Darrow. Nim jednak poznamy więcej informacji na ten temat, niezbędne jest wyjaśnienie okoliczności, w jakich zaaranżowany - bo takie słowo wydaje mi się najbardziej stosowne - został proces Scopesa. Otóż, kiedy na początku maja 1925 roku władze stanu Tennessee uchwaliły owo nieszczęsne prawo zabraniające nauczania darwinizmu, Amerykańska Unia Swobód Obywatelskich (American Civil Liberties Union, zwana dalej ACLU) niezwłocznie zdecydowała poddać je testowi na zgodność z konstytucją. Członkowie Unii mieli głębokie przekonanie, że jego wynik będzie negatywny i prawo zostanie uchylone.
ACLU powstała w czasie I wojny światowej, by służyć prawną pomocą ludziom odmawiającym służby wojskowej na postawie przekonań religijnych bądź moralnych. Po wojnie rozszerzyła jednak pole zainteresowań na wszelkie przypadki naruszania obywatelskich praw jednostki oraz wolności sumienia i przekonań w ramach, rzecz jasna, zdefiniowanego przez siebie zakresu tych pojęć. Prawo zabraniające nauczania teorii ewolucji było dla ACLU wręcz wymarzonym podarunkiem - wydawało się bowiem naruszać klauzulę konstytucji postulującą ścisły rozdział państwa i religii. Stało się także zamachem na intelektualną wolność nauczycieli, którzy w myśl poglądów ACLU powinni mieć swobodę nauczania tego, co uważają za słuszne. Aby poddać nowe prawo "testowi konstytucyjnemu", musiało ono być zastosowane w praktyce przez sąd najniższej instancji, który nie wnika w zgodność praw z konstytucją. Kwestia ta zostaje dopiero podniesiona u kresu procedury odwoławczej, kiedy wyrok sądu niższej instancji trafia do Sądu Najwyższego. ACLU potrzebowała więc "kozła ofiarnego" i aby go znaleźć, zamieściła w prasie ogłoszenie następującej treści: "Poszukujemy nauczyciela w stanie Tennessee, który gotów byłby zaakceptować naszą pomoc przy poddaniu tego prawa sądowej próbie. Nasi prawnicy pragnęliby nadać tej próbie charakter przyjaznego testu, który nie naraziłby [oskarżonego] nauczyciela na groźbę utraty pracy. Wybitni adwokaci zgodzili się podjąć sprawy pro bono. Wszystko, czego nam potrzeba, to chętny klient". Ogłoszenie zwróciło uwagę kilku wpływowych obywateli miasteczka Dayton i tego samego dnia ACLU miało swego ochotnika. Był nim John Thomas Scopes, młody nauczyciel i trener szkolnej drużyny futbolowej w mieście Dayton.
"Małpi proces" odbył się więc w Dayton wcale nie dlatego, że było to miasto szczególnie konserwatywne czy bigoteryjne. Wręcz przeciwnie. Jak większość miasteczek tej części Ameryki, była to spokojna mieścina zamieszkana przez przyzwoitych, na ogół głęboko wierzących ludzi. Jak na standardy "pasa biblijnego", wręcz tolerancyjna i otwarta.
Proces Scopesa, który w końcu nie zobaczył nawet od środka aresztu, był więc raczej farsą niż tragedią. Taki stan rzeczy nie odpowiadał jednak niektórym opisującym go dziennikarzom, którzy dla udramatyzowania swych relacji odmalowywali czytelnikom całkowicie stereotypowy obraz miejscowej społeczności jako "ofiar zacofania i zabobonu".
Możemy teraz wrócić do osoby kontrowersyjnego adwokata: Clarence'a Darrowa, który zresztą potraktował Dayton i jego mieszkańców z pełną wyższości pogardą. Jako słynny obrońca sądowy był w tym czasie u szczytu kariery, co jednak nie oznaczało bynajmniej, że ACLU z radością przyjęła jego udział w procesie. Darrow był bowiem postacią kontrowersyjną, m.in. z racji swego ostentacyjnego ateizmu i braku wszelkiego respektu wobec religii.
ACLU zależało właściwie na tym, by proces szybko przegrać i niezwłocznie zaskarżyć go do wyższej instancji. Darrow był jednak osobą o zbyt wybujałej osobowości, by przyjąć tak skromną rolę. Poza tym, jego cele stały w sprzeczności z zamiarami Unii Swobód Obywatelskich. Dla tej instytucji istotą sprawy była obrona tolerancji i wolności intelektualnych jednostki, zaś Darrow widział cały proces jako osobistą konfrontację z Bryanem i "religijnymi zabobonami".
W filmie Kramera nauka wygrywa z religijną nietolerancją. Spencer Tracy w roli Darrowa - ucharakteryzowany na idealistycznego zbawcę niewinnie wtrąconego do więzienia nauczyciela - zwycięża, tak oto Karol Darwin odnosi triumf nad Biblią. Jednak rzeczywistość historyczna niezupełnie przystaje do tej artystycznej wizji. Przede wszystkim inicjatywa ACLU nie odniosła zamierzonego skutku. Pomimo że Scopes został skazany (na karę 100 dolarów grzywny, którą Bryan wspaniałomyślnie zgodził się zapłacić), w pierwszej instancji odwoławczej wyrok uchylono pod pretekstem niezgodności proceduralnych i sprawa została oddalona.
Zarzut niezgodności z konstytucją zakazu nauczania darwinizmu w stanie Tennessee nie znalazł się zatem nigdy na wokandzie Sądu Najwyższego i pozostał obowiązującym prawem aż do 1967 roku, kiedy uchylono go w wyniku lokalnej inicjatywy ustawodawczej.
Kto więc wygrał "małpi proces", a kto przegrał? Odpowiedź na to pytanie zależy od tego, komu je zadać. Choć konfrontacja Bryana z Darrowem było dla tego pierwszego bez wątpienia ambarasującym epizodem, bynajmniej nie wyszedł z sali sądowej "przegrany i złamany na duchu". Przez pozostałych mu pięć dni życia przejawiał zwykłą energię i optymizm. Darrow z kolei nie tylko nie zdobył sobie serca mieszkańców Dayton swym aroganckim i agresywnym zachowaniem na sali sądowej, lecz wprawił także w zakłopotanie ACLU, którego przedstawiciele robili, co mogli, by wyeliminować go z udziału w procesie apelacyjnym. Śmierć Bryana w tak krótkim czasie po zakończeniu procesu ugruntowała jeszcze respekt, jakim cieszył się wśród religijnych mieszkańców Południa. Dla uhonorowania pamięci polityka w 1930 roku w Dayton założono college noszący jego imię. William Jennings Bryan College kształci dziś około 400 studentów, z których wielu wybiera karierę pedagogiczną.
A miasteczko Dayton? To, co najbardziej uderzyło odwiedzającego je niedawno dziennikarza z Kentucky, to fakt, że religijny fundamentalizm jest dziś znacznie silniejszy, niż był w połowie lat dwudziestych. Jak twierdzi Vicki Morgan, właścicielka niewielkiego pensjonatu w Dayton: "Jeśli spytasz 20 mieszkańców miasta, jakie jest pochodzenie człowieka, wszystkich dwudziestu odpowie ci, że został on stworzony przez Boga na Jego obraz i podobieństwo".
Prawdopodobnie pani Morgan ma rację. Zgodnie z przeprowadzoną w 1994 roku ankietą Gallupa, 44% Amerykanów wierzy bez zastrzeżeń w biblijną wersję stworzenia; następne 40% akceptuje "teistyczną" ewolucję, koncepcję, w myśl której ewolucja jest procesem przebiegającym pod boską kontrolą. Jedynie 10% jest przekonanych, że ludzki gatunek pojawił się na Ziemi drogą powolnej ewolucji, bez nadprzyrodzonej interwencji. Dayton, w którym 5670 mieszkańców posiada 47 kościołów i 2 księgarnie (obie chrześcijańskie), odbiega zapewne od krajowej średniej na korzyść kreacjonizmu.
Wszystko to sprawia, że proces Scopesa tym bardziej zasługuje na miano "procesu stulecia". Pomimo upływu 75 lat przedmiot sporu pozostał tak samo aktualny jak dawniej. W sierpniu 1999 roku Kansas Board of Education (odpowiednik stanowego Ministerstwa Oświaty) zdecydował, że nauczanie teorii ewolucji nie będzie obligatoryjną częścią szkolnego programu biologii. Wydział Oświaty stanu Kentucky w 2 miesiące później wprowadził do programu nauczania poprawki terminologiczne, eliminując słowo "ewolucja" i zastępując je "zmianą w czasie". Argumentem na rzecz tej zmiany było przekonanie, że pojęcie "ewolucji" wykracza poza bezstronny, obiektywny opis procesu, lecz implikuje zmiany, które są "przypadkowe, pozbawione celu i za którymi nie stoi żadna wyższa inteligencja". Jak zauważył pewien złośliwy dziennikarz, "wygląda na to, że małpa Scopesa ciągle siedzi na plecach wielu Amerykanów".
Nauczyciel z Dayton
John Thomas Scopes, trener szkolnej drużyny piłki nożnej, który uczył także fizyki, był pod wieloma względami idealnym kandydatem do roli "kozła ofiarnego" w pokazowym procesie. Oskarżono go o złamanie świeżo ustanowionego w stanie Tennessee prawa zabraniającego głoszenia nauk Darwina w szkołach publicznych.
Samotny i nie posiadający silniejszych związków z Dayton (które opuścił zaraz po zakończeniu procesu, by powrócić na studia) nie ryzykował wiele, przyjmując ofertę Amerykańskiej Unii Swobód Obywatelskich (ACLU). Dzięki temu procesowi chciała ona postawić zarzut niezgodności z konstytucją zakazu nauczania darwinizmu w stanie Tennessee. Scopes miał niedużo do stracenia, a także niezbyt wiele do zyskania; musiał być przygotowany na to, że proces zajmie część jego letnich wakacji, za co nie otrzyma żadnej rekompensaty. Roli swej podjął się przez lojalność wobec miejscowych przyjaciół, a także wobec miasta, które miało skorzystać ekonomicznie na oczekiwanej w związku z procesem reklamie.
Dr KRZYSZTOF SZYMBORSKI jest wykładowcą w Skidmore College w Saratoga Springs w stanie Nowy Jork.
|